wtorek, 13 maja 2014

Część 1: Dni utracone - - 010

Rozdział Dziesiąty

Mordercy


Opcja komentarzy została stworzona nie dlatego, aby bezwładnie się 
snuła pod każdym rozdziałem, ale dlatego, aby uszczęśliwić autora 
owych rozdziałów. A więc, drodzy czytelnicy, proszę o nie! 
Dają one niesamowitą motywację do dalszego pisania! :)


   Czarnowłosy, umięśniony mężczyzna szedł przed siebie celując we wszystkie strony kuszą. Szedł w ciemność, która nie pozwalała mu coraz to więcej dostrzec. Ledwo zauważył wiszącą na żyłce z sufitu tabliczkę, która zawierała informację, że tą drogą można dotrzeć do kas. 
   Daryl na chwilę się zatrzymał. Jako, że wciąż szedł wzdłuż zakurzonych, gdzieniegdzie zabitych deskami okien, lewą ręką potarł szybę w celu zauważenia czegokolwiek na zewnątrz budynku. Momentalnie fragment podłogi, która była wykonana to z zielonych, to z białych kafelków, zajaśniał od światła zachodzącego już słońca. 
   Mężczyzna przyłożył twarz do okna i rozejrzał się. Zauważył rozmawiających braci i małą Penny stojącą w objęciach Philipa. Potem widział, jak Brian nagle się odwrócił, a później zauważył duży, szary pojazd z przyczepą, na której ktoś siedział. Ktoś z bronią.
   Czarnowłosego źrenice rozszerzyły się. Przez chwilę spuścił oczy w dół i mruknął do siebie:
   - Cholera.
   Natychmiast odbiegł od szyby i zaczął szukać brata. Biegł szybko, lecz jak najciszej; chciał, aby ci z samochodu nie wiedzieli, że Merle i on są w środku stacji benzynowej.
   Po kilkunastu sekundach zobaczył siwowłosego oglądającego jakąś gazetę. Podszedł do brata i powiedział do niego cicho:
   - Mamy kłopoty... Jacyś uzbrojeni ludzie na dworze.
   Merle oderwał dopiero teraz wzrok od starego czasopisma, popatrzył na czarnowłosego zmieszany i odparł:
   - Kurwa, musimy tam iść. 
   Starszy mężczyzna podbiegł do okna i wyjrzał przez nie. Zauważył, jak nieznajomi zatrzymali pojazd. Wrócił szybko do brata i dodał:
   - Chodź za mną, widziałem tylne wyjście...
   Daryl poszedł za siwowłosym oglądając się za siebie co chwilę. Był razem z nim na dworze, a następnie powoli przeszedł na bok budynku. Merle zajrzał powoli za róg budynku. Zauważył stojący samochód, lecz nikogo w nim nie było. Odwrócił głowę w stronę Daryla i powiedział:
   - Idziemy powoli, braciszku. Powoli - zaakcentował ostatnie słowo.
   Delikatnie stawiając kroki na ciemnozielonej, bujnej trawie, coraz to bardziej zbliżali się do kolejnego rogu sklepu stacji. Siwowłosy zatrzymał się i pokazał znakiem ręki, aby jego brat to samo uczynił.
   - Nie... Nie róbcie nic nam - rzekł stanowczo Brian trzymając prawą ręką kabury. Jednak po jego twarzy było widać, że się bał. Philip czuł się gorzej - nerwowo ściskał córkę w ramionach stojąc za bratem.
   - A skąd wiesz, że chcemy wam coś zrobić? - odparł z uśmiechem jeden z mężczyzn, który stał na przeciw kasztanowłosego. W lewej ręce trzymał karabin, przy skórzanym pasie miał nóż oraz kaburę z pistoletem. Na sobie miał czarną kurtkę, brązowe spodnie i białe buty. Był wręcz jasnowłosy, miał też kilkudniowy zarost.
   - Po prostu nie wyglądacie na... Na dobrych ludzi... - wparował Philip. 
   - Ha, ha! Słyszałeś go, Roger? "Nie wyglądamy na dobrych ludzi"! Ha, ha - krzyknął rozbawiony jeden z czterech towarzyszy jasnowłosego - teraz zarówno Merle, Daryl, jak i Brian i Phil wiedzieli, że nazywał się Roger.
   Wszyscy mężczyźni z szarego samochodu wybuchli po tych słowach głośnym śmiechem. Lecz po chwili przyszło do nich towarzystwo w postaci ropiejących, niekompletnych, snujących się ciał. 
   Stworów było ponad dziesięć. Zaczęły podchodzić od strony lasu, który znajdował się po drugiej stronie szosy, na której stał pojazd. Gdy tylko usłyszano je, wszyscy momentalnie odwrócili się w ich stronę. 
   - Kurwa, po co się tak głośno śmialiście, idioci? - warknął zdenerwowany Roger, podniósł karabin M4 i celując we wszystkie strony dodał: - Mark, Thomas i Paul chodźcie ze mną ich załatwić. Ty tu zostaniesz, i masz ich pilnować - wskazał palcem na niskiego, łysego mężczyznę w fioletowej koszuli i szarych spodniach.
   Po chwili Brian, Philip i Penny stali przy ścianie budynku stacji na przeciw tylko łysego mężczyzny. Kasztanowłosy wiedział, że nie może takiej sytuacji przegapić. Powoli jego ręka skierowała się w stronę kabury. Lekko ujął skórzane, brązowe otwarcie i chciał uchylić. Ale zauważył, że mężczyzna naprzeciw nie odrywał od niego wzroku, jak wcześniej. 
   Tymczasem Daryl i Merle podbiegli za róg budynku, zza którego wyszli ze stacji, ponieważ byli na wyciągnięcie ręki potworów i grupa Rogera zaczęła się do nich zbliżać, aby je zabić. 
   Nagle wszyscy usłyszeli straszny krzyk. Był to jeden z towarzyszy jasnowłosego - Mark. Zbyt blisko przybliżył się do żywego trupa i został ugryziony, skazany na egzystencję stwora...
    Przeraźliwy wrzask ugryzionego spowodował, że i łysy mężczyzna stojący przed braćmi i dziewczynką obejrzał się w stronę kompanów.
   To był ten moment. Najlepszy moment na szybkie wyjęcie pistoletu z kabury i wystrzelenie mu w nogę, aby uciec. Przy okazji zapraszając Rogerowi i przyjaciołom nowych kolegów, tylko ciut mniej żywych.
   I Brian tak zrobił. 
   - Ahhhh! Co ty zrobiłeś, skurwielu?! - warczał z bólu ugodzony w prawą nogę mężczyzna. Kurczowo trzymał się rany, próbując zatamować krwawienie. Ale karmazynowej cieczy pojawiało się coraz więcej - widocznie kasztanowłosy wycelował w tętnicę. 
   Philip stał jak wryty. Nie wiedział za bardzo, co się wydarzyło. Był zszokowany zachowaniem brata. Wziął szybko na ręce Penny i ją przytulił.
   - Chodź za mną, uciekajmy! - krzyknął do brata Brian.
   Pobiegli wgłąb budynku, słysząc za sobą głos jasnowłosego: "Ben, nic ci nie... Oni uciekli! Łapać ich, kurwa!". Mimo to kasztanowłosy nie obejrzał się, biegł w kierunku tylnego wejścia, prowadząc Phila i Penny. Co chwilę odpychał półki za siebie - jak tylko mógł - aby zatarować drogę.
   Szybkim ruchem dłoni otworzył drzwi wyjściowe; te z piskiem się otworzyły. Przepuścił brata i małą dziewczynkę, poganiając ich:
   - Biegnijcie, szybko!
   Philip i jego córka wychodząc praktycznie zderzyli się z Darylem i Merlem. Czarnowłosy z niedowierzaniem powiedział:
   - To wy! Jak wam się udało...
   Przerwał mu Brian stojąc w drzwiach:
   - Nie ma czasu, oni nas go... Ghrrg!
   I w tym momencie po całej okolicy rozbrzmiał ogłuszający huk wystrzelonego pocisku, a kasztanowłosy mężczyzna upadł na trawę z postrzeloną klatką piersiową trzymając się w miejscu rany. Leżał na brzuchu, a wokół niego pojawiało się coraz więcej ciemnoczerwonej cieczy. Z wielkim wysiłkiem podniósł głowę, spojrzał na stojącego naprzeciwko zapłakanego brata. Po chwili także z jego ust zaczęła wypływać krew. Brian wygiął wargi w nieokreślony grymas, i wyjąkał:
   - U... Uciekaj...
   Z jego oczu wyleciało kilka łez i skonał.



   Daryl i siwowłosy patrzyli na tą scenę z niedowierzaniem w oczach. Philip chciał rzucić się w kierunku brata, sprawdzić czy żyje... Ale Merle mu w tym przeszkodził. Pociągnął go za koszulę i wymusiwszy poważny, spokojny ton głosu, powiedział:
   - Musimy iść, chłopie! Oni nas zabiją...
   - Niee! To mój... - wrzasnął Phil, lecz tym razem czarnowłosy go pociągnął mocno.
   Z wielkim oporem pobiegli przez ulicę w kierunku lasu. Daryl biegł na końcu; obejrzał się za siebie i zauważył, jak Roger z pistoletem w dłoni kopnął z całej siły martwe ciało Briana. Za nim stali jego towarzysze. Widocznie zaniechali pościgu...
   Philip ze łzami w oczach podążał za siwowłosym trzymając na rękach Penny. Nie zważał na to, co dookoła się dzieje - biegł, myśląc o zmarłym bracie, który go chronił i pomagał mu... Mu i jego córce.
   Był dla niego jedną z dwóch najbliższych osób, które zostały żywe na tym porąbanym świecie. Wiedział teraz, że musi zrobić wszystko dla Penny. 
   Wszystko.
   - Możemy... Możemy już zatrzymać się, tatusiu? - mruknęła dziewczynka do ucha rodziciela.
   - Tak... - odpowiedział cicho Philip i zatrzymał się. Po chwili dodał głośniej, aby Daryl i Merle go usłyszeli: - Tak, zatrzymajmy się.
   Czarnowłosy odwrócił się w kierunku Phila; stał kilka metrów dalej. Obok stał siwowłosy, który lekko dyszał ze zmęczenia. Daryl wziął kuszę w lewą rękę z prawej i odparł:
   - Możemy. Widziałem... - przerwał, zerknął na trzymającego na rękach córkę Philipa i dodał: - Widziałem, że te skurwysyny przestały nas gonić, tuż... Tuż po śmierci Briana...
   Merle i czarnowłosy podeszli do towarzyszy, którzy usiedli na zwalonym pniu drzewa. Mała Penny bawiła się różnokolorowymi liśćmi, które coraz szybciej opadały z drzew. 
   Kilka minut wszyscy siedzieli w ciszy. Phil zaciskając dłonie w pięści powiedział: 
   - To moja wina... Bra... Brai... - nie mógł wymówić imienia brata, ponieważ w jego oczach natychmiast pojawiały się łzy - On... On chciał mnie nauczyć bronić się, strzelać... Ale ja się upierałem, że... Że nie chcę... T-to moja wina. To przeze mnie Brian umarł... 
   Philip rozpłakał się dosłownie jak dziecko. Dziewczynka podeszła do taty i przytuliła go. Daryl, który siedział naprzeciw niego, rzekł spokojnie:
   - Nie zadręczaj się... To nie twoja wina. To nie jest nikogo wina. To nie ty go zabiłeś, tylko ten skurwiel. Naprawdę... Nie musisz się zadręczać...
   - Mój braciszek ma wyjątkowo rację... - wtrącił siwowłosy.
   Nagle zza krzyków wyłonił się jeden żywy trup... Zmierzał w kierunku Phila. Ten wstał i wziął grubą gałąź, która leżała na ziemi. Czarnowłosy już chciał podejść i mu pomóc, lecz brat zatrzymał go ruchem dłoni. Gdy tylko ropiejące, śmierdzące stęchlizną ciało podeszło na długość kilkunastu centymetrów do ojca Penny, ten zamachnął się i zaczął z całej siły walić stwora w głowę. 
   Jeden cios, drugi, trzeci, czwarty i trup leżał na ziemi. Lecz jeszcze pomrukiwał.
   Philip zmiażdżył mu kruchą pozostałość czaszki swoim butem. Po chwili cały roztrzęsiony i zdenerwowany parsknął:
   - Pomszczę Briana. Ten skurwiel już nie żyje.
   I pobiegł w kierunku stacji benzynowej, ciągnąc córkę za rękę.
   Nie był sobą.


czwartek, 8 maja 2014

Część 1: Dni utracone - - 009

Rozdział Dziewiąty



Rozpacz

   Coraz więcej żywych trupów zmierzało w stronę Ricka, Shane'a, Ethana i Carla. Brązowowłosy policjant spojrzał za siebie i zauważył kilkanaście stworów.
   - Boże... - wycharczał i natychmiast wraz z synem wstał z ziemi - Ethan, umiesz strzelać? Tam znajdziesz broń i magazynki - dodał pokazujac ręką na bagażnik zielonego samochodu.
   Policjanci zaczęli strzelać, a po chwili dołączył się do nich Eyrel. Gdy tylko rozległy się odgłosy wystrzeliwanych pocisków, przybiegł Dale, Andrea, Amy, Allen, Jim oraz Lori.
   - Lori! Bierz Carla do samochodu! Tu jest zbyt niebezpiecznie - krzyknął Rick do żony zauwarzywszy ją.
   Matka Carla przestraszona wzięła swojego syna i zaczęła biec w stronę pojazdu. Lecz nagle zaszedł im drogę jeden potwór. Lori natychmiast wyjęła z kabury pistolet, lecz pod wpływem strachu jej ręce drżały. Broń wypadła z jej dłoni, a "snuj" był coraz bliżej...
   Nagle kobieta usłyszała ogłuszający dźwięk wystrzeliwanego pocisku, a potwór przed nią osunął się z hukiem na ziemię. Z lufy pistoletu Carla unosił się ledwo zauważalny dym.
   - Mamusiu! Nic ci nie... Nie jest? - mruknął przestraszony chłopczyk. Nigdy jeszcze nie strzelał - jego strach był uzasadniony. 
   Po chwili Lori wraz z synem pobiegła dalej w kierunku samochodu.
   Tymczasem Rick, Ethan i Shane strzelali do wyłaniających się z ciemności stworów. Zdawało się, że na miejsce każdego zabitego pojawiało się ich dwa razy tyle... A liczba naboi wciąż spadała. Allen, Dale i Jim stali po przeciwnej stronie i ochraniali Andreę i Amy uderzeniami łopat w głowy ropiejących, rozpadających się ciał. 
   Donna, Lori, Carol i dzieci siedziały zamknięte w samochodach. Na szczęście policjanci zauważyli, że żywych trupów jest coraz mniej. 
   - Amy, biegnij do samochodu! - krzyknęła Andrea do siostry. Dziewczyna posłuchała i zaczęła szybkim krokiem iść w stronę niebieskiego auta. Niespodziewanie tuż przed nią pojawił się potwór. Wyrósł jakby z ziemi.
    Amy stała sparaliżowana strachem. Gdy chciała już uciec, było za późno. Stwór wpił się w jej szyję ropiejącymi resztkami zębów.
   - Aaaaahh! - krzyknęła dziewczyna z bólu.
   Brązowowłosy usłyszawszy to, powiedział do Shane'a i Ethana:
   - Idę to sprawdzić! 
   Po chwili funkcjonariusz zauważył przerażający widok. Trup rozerwał ciało Amy i jadł jej jeszcze czerwone mięso... 
   - O Jezu... - wyszeptał i strzelił w głowę "snuja", który upadł na ziemię.
   - Amy! Amy! Nie. Nie. Nieee! - wybuchła płaczem Andrea, która pojawiła się przy nieżywej już siostrze. Uklęknęła, objęła ją za barki i potrząsała z nadzieją, że dziewczyna się obudzi. Po jej policzkach spływały łzy - Amy... Siostrzyczko... Pro-proszę, o... Obudź się... Obudź! Proszę! - krzyczała.
   Funkcjonariusz podszedł do blondwłosej. Popatrzył na Andreę i mruknął:
   - Przykro mi... Ona nie żyje...
   Dziewczyna odwróciła się w stronę Ricka. Jej blada twarz opisywała straszliwy ból i rozpacz... Spojrzała na pistolet, który mężczyzna trzymał w dłoni i go wyrwała. Przyłożyła lufę do czoła nieżywej dziewczyny i pociągnęła za spust. Rozległ się ogłuszający dźwięk wystrzelonego pocisku. Andrea po chwili wymamrotała:
   - Nie... Nie chciałam, a-aby by-była... J... J... Jednym z nich...
   W tym samym czasie Shane, Dale, Jim, Allen i Ethan zabijali już ostatnie potwory. Po około minucie wszystkie zmasakrowane ciała leżały na ziemi. Ale nagle jeden z żywych trupów nadspodziewanie żwawo rzucił się na Jima. Mężczyzna przewrócił stwora na trawę i z całej siły uderzał go metalową łopatą w głowę. Krzyczał:
   - To ty zabiłeś moją rodzinę! To ty! Zabiłeś ich! Moją żonę! Moje dzieci!
   Jim uderzał go ciągle, aż z głowy została tylko krwawa miazga. Ethan uporawszy się już ze stworami podszedł do mężczyzny i odciągnął go od trupa.
   - Już... Jim, on nie żyje - wysapał Eyrel zmęczony ciągłym strzelaniem - Już wszystkie "snuje" nie żyją. Na dobre...
   Andrea klęczała przy martwej siostrze... Patrzyła ze łzami w oczach tępo przed siebie. Po chwili do niej i do Ricka podszedł Dale, Shane i Allen. Pierwszy z nich, gdy zauważył leżącą Amy, stanął przy blondwłosej, pogładził jej głowę i mruknął:
   - Boże... Andrea... T-tak mi przykro. Naprawdę...
   Allen i Shane stali przy brązowowłosym i patrzyli się ze smutkiem w oczach na całą tą sytuację. Nagle podszedł do nich Ethan z Jimem, oraz kobiety z dziećmi. Było już bezpiecznie...
   - Och, Rick... Ko... Kocham cię... Naprawdę, kocham cię... - mruknęła Lori do policjanta zastygając w jego objęciu. Cicho łkała.
   - Nie płacz... Kochanie... Proszę... - powiedział Grimes do ucha żony.
   Donna stała w objęciach Allena, Dale kucnął obok Andrei, Carol stała z przerażoną Sophią i Carlem, Ethan i Jim tuż obok. Wszyscy pogrążeni w ciszy przyglądali się rozpaczy blondwłosej...
   - Jim... Jim! Ugryzł cię! - krzyknęła Lori patrząc na ramię mężczyzny. Rzeczywiście, był na nim ślad ugryzienia...
   - To... To nic... Nic... - odrzekł Jim, a wszyscy z przestraszeniem popatrzyli na niego. 
   Rick rozejrzał się i odszedł, delikatnie puszczając ręce żony, w kierunku Shane'a i Ethana. Mruknął do czarnowłosego policjanta:
   - Boże... To... Musimy ich nauczyć strzelać. Zapobiegać temu... 
   W odpowiedzi otrzymał twierdzące kiwnięcie głową przyjaciela. 
   Zaczął padać pierwszy w tym roku śnieg. Rick poczuł, jak pojedynczy płatek musnął jego czoło. Spojrzał w górę, wziął głęboki oddech. Podszedł do Lori i Carla, przytulił ich i razem z nimi poszedł w kierunku namiotu bez słowa. 
   Andrea, której twarz przypominała biel papieru, wciąż łkała klęcząc przed martwym ciałem siostry, a obok niej kucał Dale. Lekko dotknął ręką blond włosów dziewczyny i szepnął:
   - Chodź... Już nic nie zrobisz... T-tak mi przykro... - przerwał, wziął głęboki oddech i dodał jeszcze ciszej: - Boże...
   Ethan wraz z Shanem odwrócili się i wolno zaczęli zmierzać w kierunku samochodów. Eyrel spojrzał jeszcze raz za siebie; widział jak starszy mężczyzna pociesza wciąż dziewczynę. Czarnowłosy policjant pochylił głowę do góry, spojrzał na mozolnie opadające płatki śniegu, wziął głęboki oddech zimnego powietrza i zwrócił się do towarzysza drżącym głosem:
   - To moja wina... Mogłem posłuchać Ricka. On... On mówił, abyśmy przenieśli obóz. Mówił, że jest tu niebezpiecznie... Tak, tak blisko miasta... Jezu...
   Ethan popatrzył na Shane'a. Poklepał go po lewym ramieniu i odparł:
   - Nie zadręczaj się... To wina tego... Porąbanego świata. I tych piekielnych stworów...
   Policjant tylko przełknął ślinę i mruknął:
   - Trzeba iść spać... - przerwał, a po chwili dodał jeszcze ciszej: - Tylko nie wiem, czy ktoś zaśnie po tym wszystkim...
   Shane miał rację. Rick leżał w objęciach Lori, a tuż obok spał Carl. Brązowowłosy patrzył tępo w płachtę ciemnozielonego namiotu i myślał...
    "Amy! Amy! Nie. Nie. Nieee!"
   Długo myślał...
   "Amy... Siostrzyczko..."
   Bardzo długo myślał...
   "Pro-proszę, o... Obudź się... Obudź! Proszę!"...
   Po krótkim śnie Rick wstał, zarzucił na siebie bluzę i wyszedł powoli - tak, aby nie obudzić rodziny -  na dwór. Zobaczył leżącą na ziemi cienką warstwę śniegu, a po chwili poczuł zimny powiew wiatru na placach. Zadrżał, szybko wszedł do namiotu i ubrał policyjną kurtkę.
   Około czterdzieści minut później wszyscy mieszkańcy obozowiska stali przed świeżo wykopaną mogiłą. Patrzyli tępo na wbity w ziemi krzyż zrobiony z sękatych gałęzi. Trochę na przodzie stała Andrea. Miała zaciśnięte powieki - chciała więcej nie płakać, lecz łzy wciąż się pojawiały i spływały po jej policzkach...
   Jim trzymał się ciągle za ramię, w które został zadrapany przez stwora. Wszyscy byli opatuleni w kraciaste koce; od czasu do czasu popadywał mały śnieżek. Krępującą ciszę wreszcie przerwał Dale:
   - Amy... Ona była dobrą dziewczyną... - powiedział i westchnął.
   - Nie... Nie zasługiwała na taki los... - mruknął smutno Shane. Ethan, który stał obok spojrzał się na niego. Widział, że policjant wciąż się obwinia o śmierć dziewczyny. 
   - Nikt. Nikt nie zasługuje... - odparł Rick wpatrzony w ziemię.
   Obozowicze chwilę jeszcze stali. Kilka minut później brązowowłosy odparł:
   - Chodźmy już... Robi się coraz zimniej.
   Wszyscy odeszli w stronę kempingowca, samochodów i namiotów. Jedynie Andrea wraz z Dale'em została. 
   Godzinę później Grimes podszedł do Glenna, który rozmawiał wraz z Ethanem przy niebieskim samochodzie, stojącym obok kampera. Zapytał:
   - Słuchaj, Glenn, czy jest tu w pobliżu jakiś supermarket czy jakikolwiek sklep?
   Skośnooki chłopak zastanowił się, wziął głęboki oddech powietrza i odpowiedział:
   - Tak, tak. Przy ulicy, przez którą zawsze wracam... No, wiesz - tam, gdzie są te domki jednorodzinne - dodał szybko młodzieniec zauważywszy pytające spojrzenie funkcjonariusza.
   - No tak, jak mógłbym zapomnieć... - mruknął Rick.
   - Jakby co, to mogę zaprowadzić. Droga jest względnie bezpieczna, tylko... Aż tak źle z zapasami? - rzekł zaciekawiony Glenn.
   - Tak... Nie dość, że mało, to jeszcze jest coraz zimniej. Wiesz, potrzeba więcej jedzenia, aby nie zamarznąć...
   - Taa... - mruknął skośnooki.
   - To co? Idziecie dzisiaj ze mną? Może za jakąś godzinę - zapytał brązowowłosy patrząc na Eyrela.
   - Pewnie, przecież nie tylko ty tu jesz - odparł Ethan, a młodzieniec pokiwał głową potwierdzająco.
   - Dobra... Dzięki. Chodźmy po innych - powiedział policjant.
   Po kilkunastu minutach Rick, Shane, Glenn i Ethan przedzierali się przez las. Ośnieżone, gołe gałęzie drzew lekko poruszały się na porywistym wietrze. Wszyscy mężczyźni trzymali pistolety w dłoniach, a przy pasach mieli podwieszane magazynki.
   Grimes szedł na przodzie, tuż za nim skośnooki młodzieniec. Nagle zza drzew i krzaków zaczął się wyłaniać potężny budynek marketu. Był cały niebieski; wisiał na nim napis: "AtlantaShop".
   - Jesteśmy... - wycharczał Glenn lekko zmęczony. 
   Ale nie tylko oni byli przy sklepie. Na parkingu stały trzy samochody, a obok nich ludzie.
   - Kurwa, mamy towarzystwo - parsknął brązowowłosy funkcjonariusz, zatrzymujący wszystkich gestem dłoni.


* * * * *
Cześć!
Chcę Was przeprosić za to, że rozdział ten nie pojawił się na czas - jest to spowodowane końcem roku szkolnego. Postaram się teraz, aby notki pojawiały się regularnie!

Pozdrawiam, PiSaRz.