wtorek, 13 maja 2014

Część 1: Dni utracone - - 010

Rozdział Dziesiąty

Mordercy


Opcja komentarzy została stworzona nie dlatego, aby bezwładnie się 
snuła pod każdym rozdziałem, ale dlatego, aby uszczęśliwić autora 
owych rozdziałów. A więc, drodzy czytelnicy, proszę o nie! 
Dają one niesamowitą motywację do dalszego pisania! :)


   Czarnowłosy, umięśniony mężczyzna szedł przed siebie celując we wszystkie strony kuszą. Szedł w ciemność, która nie pozwalała mu coraz to więcej dostrzec. Ledwo zauważył wiszącą na żyłce z sufitu tabliczkę, która zawierała informację, że tą drogą można dotrzeć do kas. 
   Daryl na chwilę się zatrzymał. Jako, że wciąż szedł wzdłuż zakurzonych, gdzieniegdzie zabitych deskami okien, lewą ręką potarł szybę w celu zauważenia czegokolwiek na zewnątrz budynku. Momentalnie fragment podłogi, która była wykonana to z zielonych, to z białych kafelków, zajaśniał od światła zachodzącego już słońca. 
   Mężczyzna przyłożył twarz do okna i rozejrzał się. Zauważył rozmawiających braci i małą Penny stojącą w objęciach Philipa. Potem widział, jak Brian nagle się odwrócił, a później zauważył duży, szary pojazd z przyczepą, na której ktoś siedział. Ktoś z bronią.
   Czarnowłosego źrenice rozszerzyły się. Przez chwilę spuścił oczy w dół i mruknął do siebie:
   - Cholera.
   Natychmiast odbiegł od szyby i zaczął szukać brata. Biegł szybko, lecz jak najciszej; chciał, aby ci z samochodu nie wiedzieli, że Merle i on są w środku stacji benzynowej.
   Po kilkunastu sekundach zobaczył siwowłosego oglądającego jakąś gazetę. Podszedł do brata i powiedział do niego cicho:
   - Mamy kłopoty... Jacyś uzbrojeni ludzie na dworze.
   Merle oderwał dopiero teraz wzrok od starego czasopisma, popatrzył na czarnowłosego zmieszany i odparł:
   - Kurwa, musimy tam iść. 
   Starszy mężczyzna podbiegł do okna i wyjrzał przez nie. Zauważył, jak nieznajomi zatrzymali pojazd. Wrócił szybko do brata i dodał:
   - Chodź za mną, widziałem tylne wyjście...
   Daryl poszedł za siwowłosym oglądając się za siebie co chwilę. Był razem z nim na dworze, a następnie powoli przeszedł na bok budynku. Merle zajrzał powoli za róg budynku. Zauważył stojący samochód, lecz nikogo w nim nie było. Odwrócił głowę w stronę Daryla i powiedział:
   - Idziemy powoli, braciszku. Powoli - zaakcentował ostatnie słowo.
   Delikatnie stawiając kroki na ciemnozielonej, bujnej trawie, coraz to bardziej zbliżali się do kolejnego rogu sklepu stacji. Siwowłosy zatrzymał się i pokazał znakiem ręki, aby jego brat to samo uczynił.
   - Nie... Nie róbcie nic nam - rzekł stanowczo Brian trzymając prawą ręką kabury. Jednak po jego twarzy było widać, że się bał. Philip czuł się gorzej - nerwowo ściskał córkę w ramionach stojąc za bratem.
   - A skąd wiesz, że chcemy wam coś zrobić? - odparł z uśmiechem jeden z mężczyzn, który stał na przeciw kasztanowłosego. W lewej ręce trzymał karabin, przy skórzanym pasie miał nóż oraz kaburę z pistoletem. Na sobie miał czarną kurtkę, brązowe spodnie i białe buty. Był wręcz jasnowłosy, miał też kilkudniowy zarost.
   - Po prostu nie wyglądacie na... Na dobrych ludzi... - wparował Philip. 
   - Ha, ha! Słyszałeś go, Roger? "Nie wyglądamy na dobrych ludzi"! Ha, ha - krzyknął rozbawiony jeden z czterech towarzyszy jasnowłosego - teraz zarówno Merle, Daryl, jak i Brian i Phil wiedzieli, że nazywał się Roger.
   Wszyscy mężczyźni z szarego samochodu wybuchli po tych słowach głośnym śmiechem. Lecz po chwili przyszło do nich towarzystwo w postaci ropiejących, niekompletnych, snujących się ciał. 
   Stworów było ponad dziesięć. Zaczęły podchodzić od strony lasu, który znajdował się po drugiej stronie szosy, na której stał pojazd. Gdy tylko usłyszano je, wszyscy momentalnie odwrócili się w ich stronę. 
   - Kurwa, po co się tak głośno śmialiście, idioci? - warknął zdenerwowany Roger, podniósł karabin M4 i celując we wszystkie strony dodał: - Mark, Thomas i Paul chodźcie ze mną ich załatwić. Ty tu zostaniesz, i masz ich pilnować - wskazał palcem na niskiego, łysego mężczyznę w fioletowej koszuli i szarych spodniach.
   Po chwili Brian, Philip i Penny stali przy ścianie budynku stacji na przeciw tylko łysego mężczyzny. Kasztanowłosy wiedział, że nie może takiej sytuacji przegapić. Powoli jego ręka skierowała się w stronę kabury. Lekko ujął skórzane, brązowe otwarcie i chciał uchylić. Ale zauważył, że mężczyzna naprzeciw nie odrywał od niego wzroku, jak wcześniej. 
   Tymczasem Daryl i Merle podbiegli za róg budynku, zza którego wyszli ze stacji, ponieważ byli na wyciągnięcie ręki potworów i grupa Rogera zaczęła się do nich zbliżać, aby je zabić. 
   Nagle wszyscy usłyszeli straszny krzyk. Był to jeden z towarzyszy jasnowłosego - Mark. Zbyt blisko przybliżył się do żywego trupa i został ugryziony, skazany na egzystencję stwora...
    Przeraźliwy wrzask ugryzionego spowodował, że i łysy mężczyzna stojący przed braćmi i dziewczynką obejrzał się w stronę kompanów.
   To był ten moment. Najlepszy moment na szybkie wyjęcie pistoletu z kabury i wystrzelenie mu w nogę, aby uciec. Przy okazji zapraszając Rogerowi i przyjaciołom nowych kolegów, tylko ciut mniej żywych.
   I Brian tak zrobił. 
   - Ahhhh! Co ty zrobiłeś, skurwielu?! - warczał z bólu ugodzony w prawą nogę mężczyzna. Kurczowo trzymał się rany, próbując zatamować krwawienie. Ale karmazynowej cieczy pojawiało się coraz więcej - widocznie kasztanowłosy wycelował w tętnicę. 
   Philip stał jak wryty. Nie wiedział za bardzo, co się wydarzyło. Był zszokowany zachowaniem brata. Wziął szybko na ręce Penny i ją przytulił.
   - Chodź za mną, uciekajmy! - krzyknął do brata Brian.
   Pobiegli wgłąb budynku, słysząc za sobą głos jasnowłosego: "Ben, nic ci nie... Oni uciekli! Łapać ich, kurwa!". Mimo to kasztanowłosy nie obejrzał się, biegł w kierunku tylnego wejścia, prowadząc Phila i Penny. Co chwilę odpychał półki za siebie - jak tylko mógł - aby zatarować drogę.
   Szybkim ruchem dłoni otworzył drzwi wyjściowe; te z piskiem się otworzyły. Przepuścił brata i małą dziewczynkę, poganiając ich:
   - Biegnijcie, szybko!
   Philip i jego córka wychodząc praktycznie zderzyli się z Darylem i Merlem. Czarnowłosy z niedowierzaniem powiedział:
   - To wy! Jak wam się udało...
   Przerwał mu Brian stojąc w drzwiach:
   - Nie ma czasu, oni nas go... Ghrrg!
   I w tym momencie po całej okolicy rozbrzmiał ogłuszający huk wystrzelonego pocisku, a kasztanowłosy mężczyzna upadł na trawę z postrzeloną klatką piersiową trzymając się w miejscu rany. Leżał na brzuchu, a wokół niego pojawiało się coraz więcej ciemnoczerwonej cieczy. Z wielkim wysiłkiem podniósł głowę, spojrzał na stojącego naprzeciwko zapłakanego brata. Po chwili także z jego ust zaczęła wypływać krew. Brian wygiął wargi w nieokreślony grymas, i wyjąkał:
   - U... Uciekaj...
   Z jego oczu wyleciało kilka łez i skonał.



   Daryl i siwowłosy patrzyli na tą scenę z niedowierzaniem w oczach. Philip chciał rzucić się w kierunku brata, sprawdzić czy żyje... Ale Merle mu w tym przeszkodził. Pociągnął go za koszulę i wymusiwszy poważny, spokojny ton głosu, powiedział:
   - Musimy iść, chłopie! Oni nas zabiją...
   - Niee! To mój... - wrzasnął Phil, lecz tym razem czarnowłosy go pociągnął mocno.
   Z wielkim oporem pobiegli przez ulicę w kierunku lasu. Daryl biegł na końcu; obejrzał się za siebie i zauważył, jak Roger z pistoletem w dłoni kopnął z całej siły martwe ciało Briana. Za nim stali jego towarzysze. Widocznie zaniechali pościgu...
   Philip ze łzami w oczach podążał za siwowłosym trzymając na rękach Penny. Nie zważał na to, co dookoła się dzieje - biegł, myśląc o zmarłym bracie, który go chronił i pomagał mu... Mu i jego córce.
   Był dla niego jedną z dwóch najbliższych osób, które zostały żywe na tym porąbanym świecie. Wiedział teraz, że musi zrobić wszystko dla Penny. 
   Wszystko.
   - Możemy... Możemy już zatrzymać się, tatusiu? - mruknęła dziewczynka do ucha rodziciela.
   - Tak... - odpowiedział cicho Philip i zatrzymał się. Po chwili dodał głośniej, aby Daryl i Merle go usłyszeli: - Tak, zatrzymajmy się.
   Czarnowłosy odwrócił się w kierunku Phila; stał kilka metrów dalej. Obok stał siwowłosy, który lekko dyszał ze zmęczenia. Daryl wziął kuszę w lewą rękę z prawej i odparł:
   - Możemy. Widziałem... - przerwał, zerknął na trzymającego na rękach córkę Philipa i dodał: - Widziałem, że te skurwysyny przestały nas gonić, tuż... Tuż po śmierci Briana...
   Merle i czarnowłosy podeszli do towarzyszy, którzy usiedli na zwalonym pniu drzewa. Mała Penny bawiła się różnokolorowymi liśćmi, które coraz szybciej opadały z drzew. 
   Kilka minut wszyscy siedzieli w ciszy. Phil zaciskając dłonie w pięści powiedział: 
   - To moja wina... Bra... Brai... - nie mógł wymówić imienia brata, ponieważ w jego oczach natychmiast pojawiały się łzy - On... On chciał mnie nauczyć bronić się, strzelać... Ale ja się upierałem, że... Że nie chcę... T-to moja wina. To przeze mnie Brian umarł... 
   Philip rozpłakał się dosłownie jak dziecko. Dziewczynka podeszła do taty i przytuliła go. Daryl, który siedział naprzeciw niego, rzekł spokojnie:
   - Nie zadręczaj się... To nie twoja wina. To nie jest nikogo wina. To nie ty go zabiłeś, tylko ten skurwiel. Naprawdę... Nie musisz się zadręczać...
   - Mój braciszek ma wyjątkowo rację... - wtrącił siwowłosy.
   Nagle zza krzyków wyłonił się jeden żywy trup... Zmierzał w kierunku Phila. Ten wstał i wziął grubą gałąź, która leżała na ziemi. Czarnowłosy już chciał podejść i mu pomóc, lecz brat zatrzymał go ruchem dłoni. Gdy tylko ropiejące, śmierdzące stęchlizną ciało podeszło na długość kilkunastu centymetrów do ojca Penny, ten zamachnął się i zaczął z całej siły walić stwora w głowę. 
   Jeden cios, drugi, trzeci, czwarty i trup leżał na ziemi. Lecz jeszcze pomrukiwał.
   Philip zmiażdżył mu kruchą pozostałość czaszki swoim butem. Po chwili cały roztrzęsiony i zdenerwowany parsknął:
   - Pomszczę Briana. Ten skurwiel już nie żyje.
   I pobiegł w kierunku stacji benzynowej, ciągnąc córkę za rękę.
   Nie był sobą.


czwartek, 8 maja 2014

Część 1: Dni utracone - - 009

Rozdział Dziewiąty



Rozpacz

   Coraz więcej żywych trupów zmierzało w stronę Ricka, Shane'a, Ethana i Carla. Brązowowłosy policjant spojrzał za siebie i zauważył kilkanaście stworów.
   - Boże... - wycharczał i natychmiast wraz z synem wstał z ziemi - Ethan, umiesz strzelać? Tam znajdziesz broń i magazynki - dodał pokazujac ręką na bagażnik zielonego samochodu.
   Policjanci zaczęli strzelać, a po chwili dołączył się do nich Eyrel. Gdy tylko rozległy się odgłosy wystrzeliwanych pocisków, przybiegł Dale, Andrea, Amy, Allen, Jim oraz Lori.
   - Lori! Bierz Carla do samochodu! Tu jest zbyt niebezpiecznie - krzyknął Rick do żony zauwarzywszy ją.
   Matka Carla przestraszona wzięła swojego syna i zaczęła biec w stronę pojazdu. Lecz nagle zaszedł im drogę jeden potwór. Lori natychmiast wyjęła z kabury pistolet, lecz pod wpływem strachu jej ręce drżały. Broń wypadła z jej dłoni, a "snuj" był coraz bliżej...
   Nagle kobieta usłyszała ogłuszający dźwięk wystrzeliwanego pocisku, a potwór przed nią osunął się z hukiem na ziemię. Z lufy pistoletu Carla unosił się ledwo zauważalny dym.
   - Mamusiu! Nic ci nie... Nie jest? - mruknął przestraszony chłopczyk. Nigdy jeszcze nie strzelał - jego strach był uzasadniony. 
   Po chwili Lori wraz z synem pobiegła dalej w kierunku samochodu.
   Tymczasem Rick, Ethan i Shane strzelali do wyłaniających się z ciemności stworów. Zdawało się, że na miejsce każdego zabitego pojawiało się ich dwa razy tyle... A liczba naboi wciąż spadała. Allen, Dale i Jim stali po przeciwnej stronie i ochraniali Andreę i Amy uderzeniami łopat w głowy ropiejących, rozpadających się ciał. 
   Donna, Lori, Carol i dzieci siedziały zamknięte w samochodach. Na szczęście policjanci zauważyli, że żywych trupów jest coraz mniej. 
   - Amy, biegnij do samochodu! - krzyknęła Andrea do siostry. Dziewczyna posłuchała i zaczęła szybkim krokiem iść w stronę niebieskiego auta. Niespodziewanie tuż przed nią pojawił się potwór. Wyrósł jakby z ziemi.
    Amy stała sparaliżowana strachem. Gdy chciała już uciec, było za późno. Stwór wpił się w jej szyję ropiejącymi resztkami zębów.
   - Aaaaahh! - krzyknęła dziewczyna z bólu.
   Brązowowłosy usłyszawszy to, powiedział do Shane'a i Ethana:
   - Idę to sprawdzić! 
   Po chwili funkcjonariusz zauważył przerażający widok. Trup rozerwał ciało Amy i jadł jej jeszcze czerwone mięso... 
   - O Jezu... - wyszeptał i strzelił w głowę "snuja", który upadł na ziemię.
   - Amy! Amy! Nie. Nie. Nieee! - wybuchła płaczem Andrea, która pojawiła się przy nieżywej już siostrze. Uklęknęła, objęła ją za barki i potrząsała z nadzieją, że dziewczyna się obudzi. Po jej policzkach spływały łzy - Amy... Siostrzyczko... Pro-proszę, o... Obudź się... Obudź! Proszę! - krzyczała.
   Funkcjonariusz podszedł do blondwłosej. Popatrzył na Andreę i mruknął:
   - Przykro mi... Ona nie żyje...
   Dziewczyna odwróciła się w stronę Ricka. Jej blada twarz opisywała straszliwy ból i rozpacz... Spojrzała na pistolet, który mężczyzna trzymał w dłoni i go wyrwała. Przyłożyła lufę do czoła nieżywej dziewczyny i pociągnęła za spust. Rozległ się ogłuszający dźwięk wystrzelonego pocisku. Andrea po chwili wymamrotała:
   - Nie... Nie chciałam, a-aby by-była... J... J... Jednym z nich...
   W tym samym czasie Shane, Dale, Jim, Allen i Ethan zabijali już ostatnie potwory. Po około minucie wszystkie zmasakrowane ciała leżały na ziemi. Ale nagle jeden z żywych trupów nadspodziewanie żwawo rzucił się na Jima. Mężczyzna przewrócił stwora na trawę i z całej siły uderzał go metalową łopatą w głowę. Krzyczał:
   - To ty zabiłeś moją rodzinę! To ty! Zabiłeś ich! Moją żonę! Moje dzieci!
   Jim uderzał go ciągle, aż z głowy została tylko krwawa miazga. Ethan uporawszy się już ze stworami podszedł do mężczyzny i odciągnął go od trupa.
   - Już... Jim, on nie żyje - wysapał Eyrel zmęczony ciągłym strzelaniem - Już wszystkie "snuje" nie żyją. Na dobre...
   Andrea klęczała przy martwej siostrze... Patrzyła ze łzami w oczach tępo przed siebie. Po chwili do niej i do Ricka podszedł Dale, Shane i Allen. Pierwszy z nich, gdy zauważył leżącą Amy, stanął przy blondwłosej, pogładził jej głowę i mruknął:
   - Boże... Andrea... T-tak mi przykro. Naprawdę...
   Allen i Shane stali przy brązowowłosym i patrzyli się ze smutkiem w oczach na całą tą sytuację. Nagle podszedł do nich Ethan z Jimem, oraz kobiety z dziećmi. Było już bezpiecznie...
   - Och, Rick... Ko... Kocham cię... Naprawdę, kocham cię... - mruknęła Lori do policjanta zastygając w jego objęciu. Cicho łkała.
   - Nie płacz... Kochanie... Proszę... - powiedział Grimes do ucha żony.
   Donna stała w objęciach Allena, Dale kucnął obok Andrei, Carol stała z przerażoną Sophią i Carlem, Ethan i Jim tuż obok. Wszyscy pogrążeni w ciszy przyglądali się rozpaczy blondwłosej...
   - Jim... Jim! Ugryzł cię! - krzyknęła Lori patrząc na ramię mężczyzny. Rzeczywiście, był na nim ślad ugryzienia...
   - To... To nic... Nic... - odrzekł Jim, a wszyscy z przestraszeniem popatrzyli na niego. 
   Rick rozejrzał się i odszedł, delikatnie puszczając ręce żony, w kierunku Shane'a i Ethana. Mruknął do czarnowłosego policjanta:
   - Boże... To... Musimy ich nauczyć strzelać. Zapobiegać temu... 
   W odpowiedzi otrzymał twierdzące kiwnięcie głową przyjaciela. 
   Zaczął padać pierwszy w tym roku śnieg. Rick poczuł, jak pojedynczy płatek musnął jego czoło. Spojrzał w górę, wziął głęboki oddech. Podszedł do Lori i Carla, przytulił ich i razem z nimi poszedł w kierunku namiotu bez słowa. 
   Andrea, której twarz przypominała biel papieru, wciąż łkała klęcząc przed martwym ciałem siostry, a obok niej kucał Dale. Lekko dotknął ręką blond włosów dziewczyny i szepnął:
   - Chodź... Już nic nie zrobisz... T-tak mi przykro... - przerwał, wziął głęboki oddech i dodał jeszcze ciszej: - Boże...
   Ethan wraz z Shanem odwrócili się i wolno zaczęli zmierzać w kierunku samochodów. Eyrel spojrzał jeszcze raz za siebie; widział jak starszy mężczyzna pociesza wciąż dziewczynę. Czarnowłosy policjant pochylił głowę do góry, spojrzał na mozolnie opadające płatki śniegu, wziął głęboki oddech zimnego powietrza i zwrócił się do towarzysza drżącym głosem:
   - To moja wina... Mogłem posłuchać Ricka. On... On mówił, abyśmy przenieśli obóz. Mówił, że jest tu niebezpiecznie... Tak, tak blisko miasta... Jezu...
   Ethan popatrzył na Shane'a. Poklepał go po lewym ramieniu i odparł:
   - Nie zadręczaj się... To wina tego... Porąbanego świata. I tych piekielnych stworów...
   Policjant tylko przełknął ślinę i mruknął:
   - Trzeba iść spać... - przerwał, a po chwili dodał jeszcze ciszej: - Tylko nie wiem, czy ktoś zaśnie po tym wszystkim...
   Shane miał rację. Rick leżał w objęciach Lori, a tuż obok spał Carl. Brązowowłosy patrzył tępo w płachtę ciemnozielonego namiotu i myślał...
    "Amy! Amy! Nie. Nie. Nieee!"
   Długo myślał...
   "Amy... Siostrzyczko..."
   Bardzo długo myślał...
   "Pro-proszę, o... Obudź się... Obudź! Proszę!"...
   Po krótkim śnie Rick wstał, zarzucił na siebie bluzę i wyszedł powoli - tak, aby nie obudzić rodziny -  na dwór. Zobaczył leżącą na ziemi cienką warstwę śniegu, a po chwili poczuł zimny powiew wiatru na placach. Zadrżał, szybko wszedł do namiotu i ubrał policyjną kurtkę.
   Około czterdzieści minut później wszyscy mieszkańcy obozowiska stali przed świeżo wykopaną mogiłą. Patrzyli tępo na wbity w ziemi krzyż zrobiony z sękatych gałęzi. Trochę na przodzie stała Andrea. Miała zaciśnięte powieki - chciała więcej nie płakać, lecz łzy wciąż się pojawiały i spływały po jej policzkach...
   Jim trzymał się ciągle za ramię, w które został zadrapany przez stwora. Wszyscy byli opatuleni w kraciaste koce; od czasu do czasu popadywał mały śnieżek. Krępującą ciszę wreszcie przerwał Dale:
   - Amy... Ona była dobrą dziewczyną... - powiedział i westchnął.
   - Nie... Nie zasługiwała na taki los... - mruknął smutno Shane. Ethan, który stał obok spojrzał się na niego. Widział, że policjant wciąż się obwinia o śmierć dziewczyny. 
   - Nikt. Nikt nie zasługuje... - odparł Rick wpatrzony w ziemię.
   Obozowicze chwilę jeszcze stali. Kilka minut później brązowowłosy odparł:
   - Chodźmy już... Robi się coraz zimniej.
   Wszyscy odeszli w stronę kempingowca, samochodów i namiotów. Jedynie Andrea wraz z Dale'em została. 
   Godzinę później Grimes podszedł do Glenna, który rozmawiał wraz z Ethanem przy niebieskim samochodzie, stojącym obok kampera. Zapytał:
   - Słuchaj, Glenn, czy jest tu w pobliżu jakiś supermarket czy jakikolwiek sklep?
   Skośnooki chłopak zastanowił się, wziął głęboki oddech powietrza i odpowiedział:
   - Tak, tak. Przy ulicy, przez którą zawsze wracam... No, wiesz - tam, gdzie są te domki jednorodzinne - dodał szybko młodzieniec zauważywszy pytające spojrzenie funkcjonariusza.
   - No tak, jak mógłbym zapomnieć... - mruknął Rick.
   - Jakby co, to mogę zaprowadzić. Droga jest względnie bezpieczna, tylko... Aż tak źle z zapasami? - rzekł zaciekawiony Glenn.
   - Tak... Nie dość, że mało, to jeszcze jest coraz zimniej. Wiesz, potrzeba więcej jedzenia, aby nie zamarznąć...
   - Taa... - mruknął skośnooki.
   - To co? Idziecie dzisiaj ze mną? Może za jakąś godzinę - zapytał brązowowłosy patrząc na Eyrela.
   - Pewnie, przecież nie tylko ty tu jesz - odparł Ethan, a młodzieniec pokiwał głową potwierdzająco.
   - Dobra... Dzięki. Chodźmy po innych - powiedział policjant.
   Po kilkunastu minutach Rick, Shane, Glenn i Ethan przedzierali się przez las. Ośnieżone, gołe gałęzie drzew lekko poruszały się na porywistym wietrze. Wszyscy mężczyźni trzymali pistolety w dłoniach, a przy pasach mieli podwieszane magazynki.
   Grimes szedł na przodzie, tuż za nim skośnooki młodzieniec. Nagle zza drzew i krzaków zaczął się wyłaniać potężny budynek marketu. Był cały niebieski; wisiał na nim napis: "AtlantaShop".
   - Jesteśmy... - wycharczał Glenn lekko zmęczony. 
   Ale nie tylko oni byli przy sklepie. Na parkingu stały trzy samochody, a obok nich ludzie.
   - Kurwa, mamy towarzystwo - parsknął brązowowłosy funkcjonariusz, zatrzymujący wszystkich gestem dłoni.


* * * * *
Cześć!
Chcę Was przeprosić za to, że rozdział ten nie pojawił się na czas - jest to spowodowane końcem roku szkolnego. Postaram się teraz, aby notki pojawiały się regularnie!

Pozdrawiam, PiSaRz.
    

sobota, 15 marca 2014

Część 1: Dni utracone - - 008

Rozdział Ósmy

Wróg



"Kto zna wroga i zna siebie, temu nic nie grozi, choćby w stu bitwach. Kto nie zna wroga, a zna siebie, czasami odnosi zwycięstwo, a czasami ponosi klęskę. Kto nie zna wroga, ani siebie, nieuchronnie ponosi klęskę w każdej walce."  
Sun Tzu 
starożytny chiński myśliciel
i teoretyk wojny




* * *

   - Rzućcie na podłogę tego gnata i kuszę, szybko!
   Daryl przełknął nerwowo ślinę. Nie chciał się posłuchać polecenia nieznajomego, ale nie miał wyjścia. Lekko się schylił i położył na ziemi kuszę. To samo zrobił Merle, tylko z pistoletem.
   - Pięknie... A teraz powolutku odwrócić się w moją stronę, panowie... - rzekł męski głos.
   Bracia odwrócili się. Zauważyli w miarę wysokiego mężczyznę. Miał kasztanowe, krótko przycięte włosy, ciemnozielone oczy i lekko opaloną karnację skóry. Od lewego kącika jego ust, aż do lewego oka rozciągała się blizna. Jego wargi były wykrzywione w nieokreślonym grymasie. W prawej ręce trzymał on srebrny rewolwer. Na sobie miał czarną, pogniecioną koszulę oraz szare, luźne spodnie z wyblakłymi butami.
   - A teraz... Teraz gadać, co tu robicie, czego chcecie. Tylko szybko... - burknął nieznajomy pogardliwym głosem.
   - Spokojnie, spokojnie. Niczego nie chcemy... Po prostu uciekaliśmy przed chmarą tych truposzów. Nie mamy złych zamiarów - odparł Merle lekko poddenerwowanym tonem i dodał: - A teraz nie celuj w nas tą bronią, bo krzywdę komuś zrobisz, a chyba nikt nie chce, aby zleciały się tu stwory, prawda?
   - Nie wymądrzaj się... - syknął kasztanowłosy lekko opuszczając rewolwer - Bo pogadamy inaczej.
   - Dobra, może skończycie tą farsę... Jesteśmy braćmi. Ja jestem Daryl, a ten wyłysiały starzec to Merle - powiedział ironicznie czarnowłosy - A ty... Kim jesteś?
   - To jest Brian, a ja jestem Philip... Też jesteśmy braćmi - rzekł mężczyzna, który nagle wyłonił się zza kasztanowłosego. Był troszkę niższy od brata, miał czarne, krótkie włosy, piwne oczy i czarny, lekki zarost. Był ubrany w białą koszulkę gdzieniegdzie poplamioną oraz szare spodnie i brązowe buty. Podszedł do siwowłosego i wyciągnął swoją rękę na powitanie. Merle niepewnie uścisnął mu dłoń, po czym nieco żywiej zrobił to Daryl - Jest jeszcze z nami moja córeczka... Ale śpi na górze, więc nie możemy być głośno. Od rozpoczęcia całego tego bajzlu ma niespokojny sen... - dopowiedział Philip, wziął głęboki oddech, spojrzał na Briana i dodał znowu: - Och... Przepraszam za brata, ale jest strasznie nieufny. Ma tak od urodzenia.
   - Nie przeginaj... - odparł kasztanowłosy chowając rewolwer do kabury - No, ale i tak was przepraszam za moje zachowanie, ale teraz ostrożności nigdy za wiele...
   Daryl rozejrzał się wokół siebie i odpowiedział:
   - Rozumiem... Jest tu miejsce dla nas? Zmęczeni jesteśmy nieustanną drogą... Te sukinsyny o mało nas nie dopadły...
   Brian usiadł na czarnej sofie stojącej przy kremowej ścianie, spojrzał na Philipa stojącego wciąż naprzeciwko Daryla i Merle'a i odparł:
   - Nic o was nie wiemy...
   Kasztanowłosy nie dokończył, ponieważ jego brat wparował mu w połowie zdania:
   - Oczywiście. Miejsca jest dużo, ale są małe problemy z zapasami... Nie możemy długo tu zostać.
   Siwowłosy zerknął na rozmówcę i rozglądnął się dookoła. Zauważył drewniane krzesła stojące koło stołu. Podszedł do jednego i gwałtownie usiadł kładąc wzięty z podłogi pistolet na kolanie. Pogwizdywał cicho nieokreśloną melodię.
   - Zapasy... My mamy tylko butelkę wody, i to nie całą. Uciekaliśmy z domu obok, za tym polem i tam też praktycznie nic nie było. No, oprócz stada żywych trupów, więc nie warto tam iść... - rzekł Daryl i usiadł przy krześle obok brata.
   - Yhym... Niewątpliwie będziemy musieli rankiem stąd spadać. Najbliżej do miasta jest około 4 mil - odpowiedział Brian, zamyślił się i po chwili dodał: - Oczywiście po drodze też są jakieś domy, stacje benzynowe. Tam też poszukamy zapasów... Skąd jesteście?
   - Z Atlanty... Urodziliśmy się w innej wiosce, ale szybko przeprowadziliśmy do Atlanty właśnie. Ja byłem mechanikiem, a ten młodzieniec, he, he... Się obijał jak zawsze - wysapał Merle.
   - No, my jesteśmy z Chicago, ale razem z bratem i jego... - kasztanowłosy przerwał i dokończył ściszonym tonem: - Jego żoną i córką byliśmy na wycieczce w Atlancie... No i tam nas złapał ten cały bajzel...
   Gdy tylko Brian powiedział ostatnie słowo, Philip natychmiast pobiegł na piętro zostawiając za sobą dźwięk skrzypienia drewnianych stopni. Ździwiony jego zachowaniem Daryl zapytał:
   - Co mu jest?
   - Ech... Te stwory zabiły mu żonę i... I jest trochę niedojrzały według mnie. Potrafi się popłakać, jest łatwowierny... - odparł kasztanowłosy i wykonał olewczy ruch ręki dodając: - Ach... Szkoda gadać...
   Brian wstał z kanapy, podrapał się na szyi i poprawił skórzaną kaburę z rewolwerem. Spojrzał się w stronę Daryla i Merle'a i mruknął:
   - No, to chyba już pójdę spać... O ile będę mógł zasnąć. Macie parter do dyspozycji... Dobranoc.
   - Branoc... - odburknął siwowłosy.
   Czarnowłosy i Merle rozłożyli sofę i położyli się. Kasztanowłosy miał rację, w tych czasach trudno jest zasnąć...
   Noc minęła względnie spokojnie. Żadnych żywych trupów, żadnych nieznajomych. Daryl obudził się najwcześniej. Przetarł oczy i spojrzał za okno. Słońce już mocno świeciło żółtymi promieniami, a na niebie powoli zbierały się szare chmury.
   Mężczyzna wziął kuszę leżącą przy kanapie i powoli otworzył drzwi wejściowe. Te lekko skrzypnęły. Celując przed siebie czarnowłosy rozejrzał się po werandzie. Na szczęście w promieniu pół mili nie zauważył żadnego stwora - jedynie na horyzoncie widniały sylwetki kilku potworów.
   Daryl usiadł na drewnianym krześle stojącym po prawej stronie werandy. Trzymając na kolanach narzędzie rozglądał się wkoło. Poczuł silny podmuch wiatru na plecach. Był ubrany cienko - to trzeba przyznać. Kurtka, a raczej jej pozostałość nie ochraniała jego ciała wystarczająco.
   - Pierdolona jesień... - burknął do siebie mężczyzna. 
   - Takie jest życie, braciszku - odparł pojawiając się w drzwiach Merle - Lepiej się ubierz, bo jeszcze ci tyłek zmarznie, he, he.
   Czarnowłosy odwrócił się w stronę brata i syknął:
   - Daj spokój, idioto... - przerwał, wziął głęboki oddech i dodał: - Kiedy wyruszamy?
   - Nie wiem, to zależy od tamtych...  
   - Myślisz, że można im zaufać?
   - Wydaje się, że są dobrzy. Tylko ten Brian jest zbyt podejrzliwy, no ale da się to jakoś zdzierżyć... On po prostu musi nabrać zaufania do nas - powiedział siwowłosy.
   - No to będzie trudno z tym zaufaniem do ciebie. Chyba wiesz, o co mi chodzi, psychopato, he, he... - zaśmiał się Daryl.
   Merle spojrzał na brata, podszedł do niego i wycharczał:
   - Nie przeginaj, braciszku.
   Nagle w drzwiach pojawił się Philip z małą dziewczynką. Na oko miała 9 lat. Delikatne rysy twarzy, czarne i długie włosy, piwne oczy - wyglądała rzeczywiście jak córka brata Briana. Na sobie miała ubraną różową koszulkę i szare spodnie z białymi butami.
   - Wykapany tata - rzekł żartobliwie Merle, po czym przybliżył się do dziecka, ukucnął i uśmiechnął się.   
   - Ech... Musimy iść - powiedział stanowczo Brian patrząc się przed siebie. Jego wzrok skierowany był w stronę grupy kilku stworów ledwo snujących się kilka metrów przed domem. Pokazał na nich ręką i dodał: - Oni zaraz tu mogą przyjść. A mamy mało jedzenia. Ile tego jest, Phil?
   Brat kasztanowłosego zdjął szary plecak i otworzył go. Chwilę grzebał w środku, a następnie burknął:
   - Cztery butelki wody, kilka cukierków, kawałki szynki i sera... Słabo. Chodźmy...
   Wszyscy wyszli z werandy i skierowali się w stronę starej szosy. Po drodze spotkali kilka potworów. Zazwyczaj Daryl zabijał ich strzałem kuszy, bądź siwowłosy kolbą pistoletu. Kilka minut później mężczyźni i dziewczynka znajdowali się na drodze.
   Philip razem z Penny - bo tak nazywała się jego córka - szli na samych tyłach, Merle pośrodku, a Daryl z Brianem na przodzie. 
   Czarnowłosy co chwilę się rozglądał nerwowo, aby zyskać pewność, że żaden z żywych trupów nie idzie w ich stronę. Uniósł lekko głowę w górę i zauważył, że słońce powoli zachodzi za szarymi chmurami zwiastującymi deszcz.
   - Będzie padać... - powiedział cicho Daryl zerkając na kasztanowłosego.
   - Taa... - odparł Brian, spojrzał się za siebie i zauważył siwowłosego śmiejącego się razem z Philipem - Chcę cię o coś zapytać... Ten twój brat... Wydaje się być miły. Jaki jest?
   - Ech... Z nim nigdy nic nie wiadomo. Teraz chce widocznie zdobyć wasze zaufanie... Zresztą nic dziwnego, bo jeśli mamy razem przetrwać to musimy współpracować... W tym świecie ciężko żyć w pojedynkę... - odpowiedział czarnowłosy, po czym wziął głęboki oddech i dodał: - Ale co do Merle'a to jest nieokiełznany. Taką ma naturę, ale da się z nim przetrwać...
   - Rozumiem... Szczerze mówiąc to najbardziej się boję o mojego brata. Jeszcze żadnego z tych stworów nie ukatrupił... Nie umie po prostu, a kiedy chcę go nauczyć strzelać, to on nie chce... Czuję się jak niańka, he, he...
   - Yhym... Zauważyłem, że Phil jest całkowicie inny od ciebie... O, cholera! - krzyknął Daryl widząc trzech stworów zmierzajcych w jego i Briana stronę - Załatwie ich. Merle, Philip uważajcie, może być ich więcej! 
   Po tych słowach czarnowłosy zaczął celować kuszą w stronę ropiejącego, niekompletnego, snującego się ciała pierwszego potwora. Wystrzelił i trafił w gnijące czoło. Następny żywy trup także osunął się na ziemię, pod wpływem ciężaru tego pierwszego. Lecz wciąż się poruszał i wydawał z ropiejących ust odgłos pomrukiwania. Daryl nacisnął spust i metalowy bełt przeciął na wylot głowę trzeciego stwora. Mężczyzna podszedł do leżącego trupa, wyciągnął strzałę i przebił nią wciąż żyjącego stwora. 
   - Nieźle sobie radzisz... Ja tam umiem strzelać z broni, ale nie perfekcyjnie. Jestem typem samouka, o ile tak można to nazwać... A ty się sam uczyłeś tak strzelać z tej kuszy? - zapytał zaciekawiony Brian, patrząc na czarnowłosego.
   - Raczej sam... - odparł Daryl stojąc już przy kasztanowłosym. 
   - Braciszku, nieźle sobie poradziłeś! - krzyknął prześmiewczym tonem Merle. 
   Czarnowłosy spojrzał za siebie i zlustrował wzrokiem siwowłosego. Po chwili zauważył dwie, żywe, ropiejące, rozpadające się pozostałości ludzi... Zmierzały w kierunku Philipa i Penny.
   - Uważajcie, za wami! - wycharczał czarnowłosy, przez co Brian zatrzymał się i obejrzał w kierunku swojego brata.
   - O kurwa... - mruknął do siebie kasztanowłosy.
   Stwory były coraz bliżej. Z wyciągniętymi resztkami rąk snuły się w kierunku dziewczynki stojącej w uścisku Phila. Merle tymczasem wyciągnął pistolet i natychmiastowo strzelił.
   Tak, strzelił.
   W tym momencie dziesiątki trupów obejrzało się w stronę grupy ludzi. Z pól, lasów, domów i dolin zaczęły zmierzać w kierunku nich.
   Na ucztę.
   Siwowłosy nie mógł nic innego zrobić. W innym wypadku potwory jadłyby już ludzkie mięso... Mężczyzna patrzył się osłupiało na Philipa. Nie mógł uwierzyć, że zachował się on gorzej niż... Dziecko? Tak, dosłownie jak dziecko. Nie zareagował, nie uratowałby siebie i córki, nie przeżyłby sam w tym dzikim świecie...
   - Jezus Maria! Phil! Penny! Nic wam nie jest?! - krzyknął Brian biegnąc w stronę brata. Gdy już był przy nim, zauważył, jak Philip się trzęsie - Kiedy ty wydoroślejesz?! Chciałeś zginąć?! Tego właśnie chciałeś?! - dodał zdenerwowany nerwowo gestykulując - Chciałeś zabić własną córkę?! Nie dość, że straciłeś żonę, to jeszcze chciałeś stracić...
   - Daj. Mi. Spokój... - przerwał cicho Phil gładząc ręką włosy córki, która cicho łkała.
   - Cholera, pospieszcie się! Oni tu idą! - burknął Merle patrząc na żywe trupy, które coraz były coraz bliżej.
   Wszyscy zaczęli biec. Za nimi podążały obrzydliwe potwory żądne ludzkiej krwi. Na niebie słońce zostało już całkowicie zakryte szarymi, a wręcz czarnymi chmurami. Powoli zaczynał padać deszcz. Strumienie cieczy spadały na głowy ludzi, którzy zbliżali się do stacji benzynowej. 
   - Jest ich mniej... - rzekł Daryl, po czym spojrzał na wyłaniający się zza horyzontu budynek  stacji i pokazał na niego palcem - Tam! Szybko! Musimy wszystkich zgubić...
   - Tatusiu, już nie mogę biec - mruknęła cichutko Penny do ojca, którego trzymała za rękę.
   - Jeszcze chwila... Chwila... - odpowiedział Philip patrząc na dziewczynkę.
   Dwie minuty później wszyscy już byli przed budynkiem, przy dyspozytorach. Patrzyli na zieloną budowlę z napisem "Sklep". Brian popatrzył za siebie. Nie było widać żadnych trupów...
   - Ja z Darylem idziemy się rozejrzeć w sklepie, a wy tu zostańcie... Brianie, masz pistolet. Dopiero w ostateczności strzelaj, dobra? - powiedział siwowłosy, a w odpowiedzi otrzymał potwierdzające kiwnięcie głową.
   Celując we wszystkie strony czarnowłosy i Merle weszli do ciemnego pomieszczenia. W środku stały liczne, poukładane rzędami białe półki z gdzieniegdzie leżącymi artykułami żywnościowymi. Lecz widać także było opustoszałe miejsca - ktoś przed nimi już był na tej stacji... Daryl pokazał bratu ręką, że idzie w prawą stronę. Siwowłosy poszedł w lewą, tam, gdzie znajdowały się drzwi do toalet i stoisko z gazetami. Podszedł trzymając w dłoni pistolet do wejścia z napisem "WC". Lekko uchylił drewniane, pomalowane na kremowo drzwi i... Zauważył leżące na podłodze zmasakrowane zwłoki kobiety leżące na posadzce.
   W tej samej chwili kasztanowłosy wraz z bratem i jego córką stał przed budynkiem opierając się o ścianę. W dłoni ściskał nerwowo broń. Wciąż myślał o tym, że Philip i Penny mogli zginąć... 
   - Jak możesz być taki nierozsądny? - zapytał cicho Brian zerkając na stojącego po jego lewej stronie Phila.
   - Ja... Ja nie wiem... Nie wiem, czemu taki jestem... Kiedyś było inaczej... - wymamrotał Philip.
   - Kiedyś... Kiedyś były sklepy, rząd, szkoły, telewizja, gazety! Ale jak widzisz, teraz już tego nie ma! Musisz się dostosować do nowej sytuacji! Jezu... 
   - Proszę, nie krzycz... - burknął ojciec Penny i dodał: - Ja... Przepraszam...
   - Na nic mi twoje przepraszam. Po prostu... Wydoroślej.
   Nagle mężczyźni i dziewczynka usłyszeli warkot silnika samochodowego. A zza rogu stacji benzynowej wyłonił się duży, szary pojazd z przyczepą, na której siedzieli ludzie... Gdy tylko zauważyli Briana i Philipa zatrzymali się. Wychodząc z auta wzięli ze sobą karabiny...



piątek, 28 lutego 2014

Część 1: Dni utracone - - 007

Rozdział Siódmy

Atak



Dla mojego kolegi Olka, za to,
że niezmiernie oczekuje na kolejne
rozdziały moich wypocin, oraz za 
to, że je komentuje! Dziękuję!


    - Biegnij, Glenn! Biegnij! - krzyknął zdenerwowany Rick. W dłoni trzymał toporek. Tuż za nim biegł Glenn wożąc metalowy, sklepowy wózek ze strzelbami, karabinami, pistoletami i zapakowanymi w plastikowych pudełkach nabojami. Praktycznie ze wszystkich stron otaczały ich żądne krwi, ropiejące, rozkładające się, niekompletne trupy, które dzięki dziwnej namiastce życia stadnym instynktem snuły się w stronę mężczyzn w celu konsumpcji ich. 
   Z szarych, kłębiastych chmur spadał strumieniami deszcz. Na asfalcie po którym policjant i skośnooki biegli, powstawały kałuże. Przez wodę nawierzchnia stała się śliska i nagle...
   - Rick! - krzyknął młodzieniec, wózek w jego dłoniach zatrząsł się i razem z nim upadł z hukiem na ziemię.
   - Szlag! Postaw wózek i weź tyle broni, ile zdołasz! Szybko! - odparł funkcjonariusz rozglądając się wokół. Otaczały go potwory, dlatego natychmiast dobył z kabury pistolet i zaczął strzelać do stworów. Tylko, że na miejscu jednego zabitego pojawiały się dwa kolejne...
   - O Boże! - wykrzyknął Glenn widząc żywego trupa, który szedł w jego stronę. Chłopak wciąż zbierając rozsypane na asfalcie spluwy i naboje w pozycji kucającej - gdy potwór był na prawdę blisko - kopnął go nogą w ropiejącą pozostałość golenia i kolbą rewolweru podniesionego z nawierzchni rozpłatał jego czaszkę.
   Rick toporkiem zamachnął się na żywego trupa stojącego przed nim, przez co oderwał mu głowę od reszty niekompletnego ciała. Przez to nie zauważył stwora, który zaszedł go od tyłu... I łapczywie ugryzł w ramię, odrywając przy tym kawałek materiału z kurtki.
   - Jaaaai! - krzyknął wystraszony brązowowłosy odpychając potwora i uderzając go z całej siły narzędziem w ropiejące czoło.
   - Chodź, Rick!!! Pospiesz się, bo zginiemy!!! - powiedział skośnooki. Trzymał już wózek pełen broni i czekał na towarzysza, aby pobiec dalej.
   Policjant podbiegł, złapał metalową obręcz wózka i zaczął razem z Glennem przedzierać się przez niezliczone ilości potworów.
   - Chyba nam się uda! Już prawie jesteśmy! - krzyknął chłopak, zauważywszy drewniany płot na końcu zaułka, do którego biegli. 
   Rick co chwilę strzelał mierząc w głowy żywych trupów. Ktoś, kto by słyszał wystrzały, na pewno pomyślałby, że są one wydawane seriami.
   - Nie gadaj, tylko biegnij! - odpowiedział funkcjonariusz chłopakowi, a po chwili już znajdował się razem z towarzyszem i wózkiem pełnym broni za drewnianym płotem, na ulicy znanych już domków jednorodzinnych. 
   Mężczyźni przeszli chwilę na drodze rozglądając się co chwilę za siebie, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie mają towarzystwa w postaci ruszających się niekompletnych ciał... Na szczęście byli na ulicy sami. Prawie sami.
   - Co, u diabła, tam się dzieje? - wymamrotał brązowowłosy wytężając wzrok przed siebie. Jego oczom ukazało się kilka sylwetek ludzi bądź stworów. Jeden z nich poruszał się nadzwyczaj żywo... - Zaraz... Zobacz tam, Glenn. Tam jest człowiek! 
   Skośnooki popatrzył przed siebie, tam, gdzie palec policjanta mu wskazywał. Chłopak i funkcjonariusz byli już coraz bliżej tej osoby. Wokół niej leżały ciała już całkowicie martwe.
   Gdy znajdowali się oni już na odległości kilku metrów, dokładnie przyjrzeli się tajemniczej postaci. Był to mężczyzna w czarnych, krótkich włosach i czarnej, również krótkiej brodzie. Jego ciemnozielone oczy były skierowane w kierunku Ricka i Glenna. Był on ubrany w czarną kurtkę, szare jeansy i czarne buty sportowe.
   - Spokojnie... Nic ci nie zrobimy. W porównaniu do tych na ziemi, jesteśmy całkowicie żywi - rzekł brązowowłosy wykonując nieokreślony ruch prawą ręką. 
   - Widzę... - syknął nieznajomy, obracając w lewej ręce metalowy, ostro zakończony pręt, na którym od słońca, które powoli wyłaniało się zza chmur, lśniła ciemnoczerwona ciecz.
   - A więc... Ja jestem Rick Grimes, a to jest Glenn. Może chcesz się do nas przyłączyć? Mamy niedaleko o... - powiedział policjant, lecz nie dokończył, ponieważ poczuł, jak skośnooki mówi mu coś do ucha.
   - Nie bądź taki otwarty... Nie wiadomo kim on jest... - wyszeptał chłopak.
   - A jak ty się nazywasz? - zapytał funkcjonariusz.
   Nieznajomy badawczo spojrzał na Grimesa, a potem na młodzieńca w czapce z daszkiem. Rzucił pręt na ziemię i burknął niepewnie:
   - Ethan... Ethan Eyrel. Na pewno mogę do was dołączyć?
   - Oczywiście... O ile nie masz złych zamiarów. - mruknął zdecydowanym tonem brązowowłosy.
   - Nie... Szczerze mówiąc to się cieszę nawet, że was spotkałem. Od dwóch miesięcy na swojej drodze nie zauważyłem ani jednej żywej duszy... No, nie licząc tych "snujów"... - odparł Ethan.
   - Snujów? Tak ich nazwałeś? - zapytał skośnooki, a w odpowiedzi otrzymał zdecydowane potrząśnięcie głową w celu potwierdzenia.
   - Chodźcie... Chyba już na dobre zgubiliśmy "snuje", he, he... - rzekł żartobliwie Rick.
   Po kilku minutach wszyscy trzej znajdowali się już w lesie. Deszcz powoli ustępował złocistym promieniom słońca. 
   - Dobra... Odsapnijmy na chwilę... - powiedział policjant i zamaszystym ruch ręki zdjął kurtkę i podwinął rękaw białej koszulki - Och, dzięki Bogu! Och... Myślałem, że mnie ugryzł!
   - Cholera... Tym razem mieliśmy piekielne szczęście - odpowiedział chłopak.
   - Tak... - mruknął funkcjonariusz. 
  - Dwa miesiące temu byłem w Waszyngtonie - stamtąd pochodzę i tam też zastał mnie ten cholerny bajzel. Wiem, jak jest w dużych miastach... - burknął czarnowłosy mężczyzna.
   - Serio? I naprawdę nie ma... Nie ma rządu? - odparł policjant.
   - Tak... Wszystko poszło się... No wiecie, co...
   Powoli zza drzew zaczęło się wyłaniać obozowisko. Było już widać kempingowca i samochody.
   - Glenn. Proszę, nie mów Lori jak niewiele brakowało...
   Tymczasem żona Ricka stała na skraju obozu. Jej koszula w kratkę i czarne włosy były mokre od deszczu, który ciągle lekko spadał z szarych chmur. 
   Po chwili podszedł do niej Shane. 
   - Nie masz się czym martwić. Rick potrafi o siebie zadbać, uparty z niego skurczybyk... Będą z powrotem, zanim zauważysz - powiedział czarnowłosy funkcjonariusz. Był ubrany w brązową, policyjną kurtkę.
   - Ja tylko... Ja tylko nie chciałam, aby on tam szedł... Nie chcę znowu przez to przechodzić, nie chcę się martwić...
    - Wracajmy do obozu. Jest zimno, nie możesz stać na deszczu - odpowiedział Shane i lekko złapał rękę Lori, a drugą położył na jej lewe ramię - Chodź... Ech, dotrzymam ci towarzystwa.
   Nagle czarnowłosa odtrąciła ręce policjanta i zdecydowanie rzekła:
   - Shane... Nie. Musisz przestać. Rick wrócił... Żyje... I jest moim mężem. Skończ z tym.
   Funkcjonariusz spojrzał błędnym wzrokiem na kobietę i mruknął:
   - A co... A co z tą nocą, kiedy my... Kiedy tu jechaliśmy?
   - Ta noc... - zaczęła Lori, wzięła głęboki oddech i dodała: - Była pomyłką. Ja... To wina samotności i zagubienia...
   Na te słowa Shane zacisnął mocno wargi i wbił wzrok w ziemię. Na jego policzku spłynęła jedna, samotna łza... 
   Kiedy Rick, Glenn i Ethan byli już przy mamie Carla, czarnowłosego policjanta już nie było. Brązowowłosy z żoną zastygł w uścisku.
   - Tak się martwiłam... Boże, nawet nie wiesz jak... - mruknęła Lori.
    Funkcjonariusz pocałował kobietę i odpowiedział:
   - Nie powinnaś tu tak stać, kochanie... O, właśnie! Poznaj Ethana, będzie członkiem naszego obozowiska.
   Czarnowłosa oderwała się od męża i podeszła do nowego mężczyzny. Podała mu rękę i powiedziała:
   - Witaj. Jestem Lori, żona Ricka...
   - Cześć. Ethan... - odparł cicho Eyrel i uścisnął dłoń kobiety.
   Brązowowłosy spojrzał na niebo. Deszcz powoli przestał padać; lekko mżyło. Słońce coraz szybciej znikało za horyzontem. Nieubłaganie zbliżała się noc.
   - Robi się coraz ciemniej. Chodźcie na kolację. Właśnie sobie przypomniałem, że mamy jeszcze trzy króliki z ostatniego polowania, a Dale rożen, więc najemy się. Ty też, Ethan - rzekł radośnie policjant. Złapał Lori za rękę i zaczął zmierzać w kierunku samochodów. Tuż za nimi szedł skośnooki oraz nowy członek grupy funkcjonariusza.
   Pół godziny później wszyscy obozowicze siedzieli ubrani w ciepłe kurtki wokół ogniska, nad którym piekł się królik zamontowany na rożnie. Niektórzy trzymali w rękach plastikowe kubki pełne ciepłego napoju oraz kawałki mięsa.
   - Słuchajcie, jako, że mamy wśród nas nową osobę, to pomyślałem, aby oficjalnie wam ją przedstawić. To jest Ethan; spotkaliśmy go, gdy razem z Glennem wracaliśmy z Atlanty - powiedział Rick wskazując ręką na czarnowłosego mężczyznę siedzącego po jego prawej stronie, i po chwili dodał: - Słuchaj, nic o tobie nie wiemy. Może opowiesz coś o sobie?
   - Dobra... A więc, jak wspomniał pan policjant, nazywam się Ethan. Ethan Eyrel. Pochodzę z Waszyngtonu. Pracowałem jako urzędnik. Gdy cała ta apokalipsa się zaczęła, wracałem właśnie z delegacji... Nienawidziłem wyjazdów służbowych i zawsze przeklinałem szefa, że muszę gdzieś jechać. Jednak tym razem... Po prostu dobrze, że nie dojechałem do miasta, ponieważ... No, wiecie, skończyłbym jako potrawa dla tych "snujów"... Nie miałem żony, dzieci, rodzice także nie dożyli tego bajzlu, więc nie załamywałem się. Dwa miesiące nieustannej podróży w tym dzikim świecie mnie już męczyły, więc cieszę się, że was tu spotkałem... I to chyba tyle.
   - Też się cieszymy, że mamy wśród nas kogoś nowego - odparł Shane.
   Brązowowłosy wziął kawałek mięsa i ugryzł go, po czym rzekł:
   - Dale, ten rożen się spisuje na medal... Nie wiem, jak bez niego upieklibyśmy królika.
   Starszy mężczyzna siedzący na drugim końcu paleniska, odpowiedział:
   - Nie ruszałem się nigdzie bez mojego sprzętu... Nigdy nie wiadomo, co może się w trasie przydać.
   - No właśnie... Już wiem, czym zajmował się Ethan przed tym bajzlem, ale o was prawie nic. Choćby ty, Dale...
   - Pracowałem w handlu przez prawie czterdzieści lat. Siedziałem w biurze, rozmawiając przez telefon... Miesiąc po przejściu na emeryturę kupiłem z żoną kempingowca i zaczęliśmy oglądać Amerykę. Podróżowaliśmy prawie trzy lata, zanim to się zaczęło. Byliśmy na kempingu jakieś osiemdziesiąt kilometrów stąd. Wracaliśmy z Florydy... Wieści dotarły do nas z lekkim opóźnieniem... Nie wiedzieliśmy nawet, co się dzieje. Moja żona... Ona została na tamtym kempingu... - mruknął Dale. Po tych słowach natychmiast spochmurniał. Wbił wzrok w ziemię, lecz po chwili dodał: - Kiedy ją pochowałem... Wyruszyłem do Atlanty. Miałem tam krewnych... Nie zdążyłem na czas, a po drodze spotkałem Amy i Andreę. Ich wóz stanął... Zabrakło im benzyny...
   - Andrea odwoziła mnie do College'u. Za kilka dni miały się rozpocząć zajęcia. Byłam na przedostatnim roku prawa... Mogłam wrócić samolotem, ale zawsze lubiłam te nasze małe wyprawy - wtrąciła radośnie Amy.
   - Co do mnie... Byłam recepcjonistką w kancelarii prawnej... Praca to jedna z rzeczy, do których nie chciałabym wrócić - dodała Andrea.
   Kilka sekund później skośnooki młodzieniec po wypiciu napoju z kubka, zaczął mówić:
   - Byłem... Dostawcą pizzy w Macon, w Georgii. Tkwiłem w długach po uszy... No, a teraz za nimi nie tęsknie. Jedyne, co bym chciał zmienić cofając się w czasie, to stosunki z rodzicami i... Przywrócić życie mojej... - przerwał, i cicho dodał: - Mojej dziewczynie...
   Po opowieści Allena, Donny, Ricka i Shane'a wszyscy zaczęli powoli wstawać i iść do swoich namiotów, czy też samochodów. Brązowowłosy policjant jeszcze siedział na oponie przy ognisku, a obok niego Ethan. Trochę dalej pozostał Dale, Amy i Andrea. Grimes rozmawiał z nowym członkiem obozu na różnorakie tematy. Zauważył, że ten co chwilę spogląda na siostrę Andrei.
   - Ethan, zagadaj do niej... - szepnął radośnie funkcjonariusz - Patrząc na ciebie przypominają mi się czasy poznania Lori... Ech...
   - Że co? Nie przesadzaj, o co ci w ogóle chodzi, stary? - zaprzeczył kategorycznie Eyrel.
   Rick tylko pokręcił głową i wstał. Zaczął zmierzać w stronę namiotu, gdy nagle usłyszał krzyk. Krzyk dziecka.
   - Aaaaaaah! Ratunku!
   To był krzyk Carla.
   - Carl! O mój Jezu! - wykrzyczał przestraszony policjant i zaczął biec w stronę, z której dźwięk się rozprzestrzeniał. Po chwili znalazł się przy kempingowcu ledwo zauważalnym w promieniach księżyca. Zauważył Carla cofającego się przed żywym, ropiejącym trupem. Z jego brzucha zwisało krwiste jelito i odrywająca się, obrzydliwa skóra. Brązowowłosy podbiegł do syna, przesunął go zamaszystym, mocnym ruchem ręki i strzelił rewolwerem w głowę stwora. Ten osunął się na ziemię.
   Natychmiast policjant podszedł do skulonego, leżącego na ziemi chłopca i ukucnął przy nim. Trzymając w lewej ręce broń, położył prawą na włosach syna i delikatnie gładził mówiąc:
   - Carl... Już dobrze. Nie przejmuj się... Nic ci się nie stało... Carl? - zapytał zaniepokojony, zauważając brak reakcji ze strony chłopca. Ten po chwili podniósł wolno głowę i spojrzał w kierunku ojca ze łzami w oczach.
   - Tatusiu... Ja... Ja nie mogłem strzelić... Prze... Przepraszam... - wydukał co chwilę łkając cicho Carl.
   - Spokojnie, synku. Na szczęście nic się nie stało...
   Nagle przy Ricku pojawił się Ethan i Shane. Gdy tylko usłyszeli wystrzał broni, przybiegli, aby zobaczyć co się stało. Czarnowłosy policjant już chciał zapytać, lecz zauważył, w jakim stanie jest chłopczyk i zaprzestał. Spojrzał w stronę leżącego trupa. Dla niego wszystko było jasne.
   - Rick! Uważaj! - wykrzyknął nagle Ethan. Zauważył za brązowowłosym kolejnego potwora snującego się w stronę Grimesa. Dzięki jego ostrzeżeniu, funkcjonariusz obrócił się i strzelił w ropiejące czoło "snuja"...
   - O cholera! Kolejne tu idą! - powiedział Shane patrząc przestraszonym wzrokiem za Ethanem, przełknął głośno ślinę i wysapał cicho: - To atak...
.

* * * * *


Witajcie! 


Po pierwsze, chcę przeprosić Was za to, że zrobiłem sobie tygodniową przerwę w pisaniu opowiadania,         ale nie miałem weny - po prostu... Po drugie, teraz rozdziały będą co tydzień - w piątki, 

około godziny 21:30. Po trzecie, proszę Was o komentarze, ponieważ niezwykle 

motywują do dalszego pisania, oraz powodują, że zaników weny jest mniej!


Pozdrawiam, PiSaRz.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Część 1: Dni utracone - - 006

Rozdział Szósty

Nieznajomy


Opcja komentarzy została stworzona nie dlatego, aby bezwładnie się 
snuła pod każdym rozdziałem, ale dlatego, aby uszczęśliwić autora 
owych rozdziałów. A więc, drodzy czytelnicy, proszę o nie! 
Dają one niesamowitą motywację do dalszego pisania! :)


   Z błękitnego, bezchmurnego nieba świeciło jasnożółtymi promieniami słońce. Na wielkim obszarze ziemi porastała bujna, ciemnozielona trawa, która snującym się gdzieniegdzie żywym trupom sięgała praktycznie do pasa. W kilku miejscach na tej dzikiej łące wyrastały potężne drzewa - najczęściej dęby. Pośrodku polany przebiegała wydeptana ścieżka. Cała ta dolina była otoczona wokoło lasem.
   Jeden ze stworów, któremu zamiast prawej ręki zwisała ropiejąca skóra i poszarpane mięso, poruszał się na początku drogi - tuż przy lesie. Nagle obrócił się w stronę boru i przyśpieszył kroku. Gdy był już przy pierwszych krzakach, jego głowę przebił ostro zakończony bełt kuszy. Potwór całkiem martwy osunął się na ziemię.
   Zza drzew wyłoniło się dwóch mężczyzn. Jeden z nich - troszkę wyższy od drugiego - miał czarne włosy do połowy szyi i zielone oczy. Był wysportowany, a nawet muskularny. Na sobie miał czarną, motocyklową kurtkę z oderwanymi rękawami, pod którą był widoczny brązowy podkoszulek, oraz czarne, luźne spodnie i brązowe buty.
   Drugi mężczyzna był wyraźnie starszy od czarnowłosego. Miał niebieskie oczy i posiwiałe owłosienie na głowie, jak i na brodzie. Był on również wysportowany. W prawej ręce trzymał pistolet. Na sobie miał biały podkoszulek, szarą koszulę i szare spodnie.
   Mężczyźni ci byli braćmi. Siwowłosy nazywał się Merle, a drugi Daryl.

   Czarnowłosy podbiegł do zabitego przed chwilą żywego trupa i wyjął bez trudu bełt z jego niekompletnej czaszki, po czym wraz z bratem pobiegł dalej.
   Po chwili - gdy mężczyźni znajdowali się już po drugiej stronie polany - drogę zaszły im dwa stwory. Daryl zamachnął się i uderzył jednego z nich metalowym krańcem kuszy. Merle walnął drugiego kolbą od pistoletu, a jak potwór już się osunął na ziemię, nadepnął mu butem na głowę robiąc z niej miazgę.
   Bracia pognali dalej, ile sił w nogach. Na polanie zwrócili na siebie uwagę pozostałych żywych trupów. Pośród niezliczonej ilości drzew dwie sylwetki mężczyzn poruszały się niezwykle zwinnie. Lecz siwowłosy nie zauważył jednej suchej gałęzi, która zwisała z pnia dębu i uderzył się o nią w szyję. Momentalnie upadł, a Daryl spojrzawszy się na niego, podszedł i podał mu rękę. Gdy Merle się podniósł, czarnowłosy powiedział zdenerwowanie:
   - Ja pierdole... Zobacz za siebie...
   Brat Daryla obejrzał się za ramię. Zauważył dziesiątki snujących się w ich stronę stworów żądnych ludzkiego mięsa. 
   - Mamy, kurwa, towarzystwo... - burknął Merle, przełknął głośno ślinę i dodał: - Szybko, biegnij!
   Jak najszybciej potrafili, dobiegli do krańca lasu, w którym przebiegał stary, poszarpany asfalt. Po jego drugiej stronie znajdowały się wielkie doliny, obsiane w różnej ilości zboża i warzywa. Wśród nich stał biały, jednopiętrowy dom starej zabudowy. Obok niego była drewniana, też pomalowana na biało szopa. Budynki te były odgrodzone metalowym płotem, w którym znajdowała się brama wjazdowa i mała furtka.
   - Tam! - krzyknął Daryl do brata wskazując palcem na owe zabudowania.
   Po chwili mężczyźni znajdowali się na werandzie przed domem. Merle nerwowo zaglądnął przez balustradę, patrząc na coraz bliższą gromadę zombie. Podszedł do drzwi i mocno uderzył w nie ramieniem, próbując je wyważyć. Nie udało się.
   - Może tak klamką spróbujesz, braciszku? One tu idą, do cholery... - parsknął szyderczo czarnowłosy.
   - Spieprzaj - odwarknął siwowłosy, pociągając za uchwyt od wejścia. Te momentalnie się otworzyły, a mężczyzna z gniewem spojrzał na brata, który miał uśmiech zarysowany na twarzy.
   Daryl i Merle weszli pospiesznie do budynku, zamykając białe drzwi. Starszy facet wziął stojącą obok nich drewnianą komodę i przystawił do wejścia, aby potwory nie dostały się do środka. Czarnowłosy rozglądał się po pokoju, w którym się znajdowali. Był to chyba salon, ponieważ znajdował się w nim zakurzony, stary telewizor, jasnozielona sofa i drewniany stolik. Ściany były pomalowane na kremowo, chociaż w niektórych miejscach ten kolor przeradzał się w szarość z zaniedbania i brudu. Z pomieszczenia tego wychodziły tylko jedne drzwi, które prowadziły do przedpokoju, wejścia na drugie piętro, kuchni i łazienki. 
   Gdy siwowłosy otworzył owe drzwi i razem z bratem wszedł do korytarzu, pokazał szybkim ruchem głowy, aby Daryl sprawdził kuchnię znajdującą się po prawej stronie. Sam Merle poszedł natomiast do łazienki celując pistoletem we wszystkie strony. Był przygotowany na wszystko, ale w pokoju nie znalazł ani jednego potwora. 
   Czarnowłosy wszedł do kuchni. Kuszę miał w pogotowiu, trzymając palec na spuście w razie niebezpieczeństwa. Zauważył szare półki i szafki, metalową umywalkę pełną nieumytych naczyń i lodówkę. Otworzył ją i zauważył praktycznie pustkę; nie było w niej żadnego jedzenia - zostało tylko kilka butelek wody i piwa. 
   - Świetnie... - mruknął do siebie Daryl, patrząc na alkohol. Nie wiedział, że stoi za nim siwowłosy.
   - Co świetnie, braciszku? - spytał Merle i podszedł do czarnowłosego. Zauważył butelki z piwem, klepnął brata po ramieniu i dodał: - Jaka szkoda, że nie możesz pić, alkoholiku... Więcej dla mnie, he, he...
   - A weź się... - warknął ze złością Daryl szybko wychodząc z pomieszczenia, szturchając przy okazji siwowłosego. Trzymając w mocnym uścisku kuszę usiadł na kanapie w salonie. Chwilę siedział i zauważył brata wychodzącego z kuchni, który trzymał w dłoni otwarty trunek.
   - Na pewno nie chcesz łyczka, braciszku? He, he... - powiedział kpiąco Merle, po czym wziął głęboki łyk alkoholu. Czarnowłosy tylko gniewnie spojrzał na niego.
   Nagle drzwi wejściowe gwałtownie się poruszyły, lekko przesuwając komodę zastawiającą je. Zza nich rozległo się głośne pomrukiwanie żywych trupów. Za oknami pojawiły się dziesiątki ropiejących ciał, które z całych sił chciały się przedostać się do wnętrza budynku.
   - Kurna, słabo tą komodę postawiłeś... - rzekł zdenerwowany Daryl. Zerwawszy się z sofy szybko podszedł do drzwi, dosuwając mocno mebel.
   - Oj, nie złość się tak, braciszku. To piękności szkodzi, he, he! - burknął siwowłosy.
   - Spierdzielaj... Zresztą, widzę, że masz słaby łeb, skoro zaczynasz tak pieprzyć po jednym piwie... - odparł czarnowłosy, i - gdy żywe trupy znów uderzyły w drzwi - dodał: - Kuźwa, są silne. Mówię, ci: jest ich za dużo. Ta komoda nie wytrzyma!
   - Pierwszy raz się z tobą zgodzę... Trzeba coś dostawić... Chodź, pomożesz mi z tą sofą...
   Po kilkunastu sekundach bracia przesunęli kanapę do drzwi. Lecz mimo to stwory coraz mocniej próbowały się dobić do Daryla i Merla. Tym razem przez okna. Napierały na nie coraz mocniej, a ponieważ było ich dużo, to powoli niszczyły szyby.
   - Okna... Cholera, musimy stąd spieprzać, braciszku - rzekł siwowłosy rozglądając się wokół siebie - Prędzej czy później dobiją się do nas...

   - Chodź sprawdzić, czy jest tylne wyjście - mruknął czarnowłosy zdecydowanym tonem - I zostaw to cholerne piwo...
   Merle spojrzał gniewnie na brata i odparł z pogardą:
   - Nie rozkazuj mi, gówniarzu.
   Mężczyźni popatrzyli na siebie spode łba i poszli w kierunku korytarza. W kuchni ani w  łazience nie było wyjścia prowadzącego na podwórze. Zostało im tylko do sprawdzenia piętro. Daryl i siwowłosy weszli po ciemnobrązowych, drewnianych i zakurzonych schodach. Ich oczom ukazało się przestronne pomieszczenie pomalowane na żółto. Wychodziło z niego kilka drzwi. Jedno było wejściem na balkon. 
   Gdy tylko czarnowłosy i Merle zauważyli je, zaczęli zmierzać w ich kierunku. Zdecydowanym krokiem podeszli do szklanych drzwi i wyszli na taras. Rozejrzeli się wokół. Zbliżała się noc - słońce powoli znikało za horyzontem. Starszy mężczyzna wyjrzał głową za metalową balustradę. Pod nimi nie było ani jednego żywego trupa, ale za to był drewniany wóz z sianem.
   - Żadnego potwora... Mamy szczęście, braciszku. Zostało tylko jedno - skok... - szepnął Merle do Daryla.
   - Yhym... - przytaknął czarnowłosy, z lekkim zaskoczeniem w oczach.
   Po chwili oby dwaj mężczyźni byli na ziemi. Mocno się otrzepali z siana, rozejrzeli się w celu sprawdzenia, czy w pobliżu nie kręci się ani jeden potwór. Gdy tylko upewnili się, że droga do stodoły jest "czysta", pobiegli w jej kierunku. Nie mieli żadnego jedzenia, więc chcieli zobaczyć, czy w szopie coś zdatnego do spożycia się znajduje.
   Minutę później bracia znajdowali się już pod drewnianą, pomalowaną na biało, wysoką na kilkanaście metrów stodołą. Czarnowłosy uchylił lekko podwójne, również drewniane drzwi. Celując na wszystko kuszą wszedł do środka. Tuż za nim był Merle, który jak wszedł do wnętrza szopy, zamknął wejście.
   Pomieszczenie to było wyściełane sianem. Przez niewielkie okno naprzeciw mężczyzn wpadały blade promienie słoneczne odbijane od pełnego księżyca. Na drugim końcu stodoły mieściła się zagroda dla koni, która była pusta. Nie było tu ani jednego żywego trupa, lecz...
   - O kurwa - wymamrotał wystraszony siwowołosy. Daryl równie wielkimi oczami patrzył w miejsce, które tak zdziwiło jego brata.
   Przy drewnianych ścianach szopy leżały ludzkie korpusy bez głów. Z ciał unosił się wstrętny odór rozkładu. W niektórych częściach tych ciał było widać kości bądź zwisające mięso. Każdy z trupów miał na szyi zawieszone kawałki kartonu, na których były napisane różne rzeczy.
   Czarnowłosy podszedł do pierwszego korpusu i spojrzał na napis.
   - "Kłamca"... - przeczytał cicho wciąż zdumiony Daryl na głos, i dodał zszokowanym tonem: - O cholera...
   Obok niego stanął Merle patrzący na następnego trupa.
   - "Gwałciciel"... - rzekł starszy mężczyzna spoglądając na kawałek kartonu. Tymczasem czarnowłosy był naprzeciwko brata, przy kolejnym ciele. Na tym z kolei było napisane: "Pijak".
   Daryl patrzył nieobecnym wzrokiem na ten napis. Poczuł się, jakby to on leżał na miejscu tych zwłok - przecież też był... Znaczy się jest uzależniony od alkoholu.
   Po chwili siwowłosy znajdował się przy korpusie leżącym obok stojącego czarnowłosego mężczyzny.
   - "Złodziej"... - wyszeptał Merle tekst ze zwłok.Nagle bracia zauważyli - ostatnie już - ciało,leżące bezwładnie pośrodku stodoły. Tym razem było ono kompletne; miał przestrzeloną w czole głowę. W prawej ręce padliny leżał pistolet, a na kartonie przywiązanym do szyi napis brzmiał: "Morderca"...
   - Pewnie najpierw ich pozabijał, a potem sam sobie palnął w łeb... - powiedział Merle - Psychol...
   - Możliwe... Zobacz - odpowiedział Daryl, biorąc z siana obok "Mordercy" leżące, pogniecione zdjęcie. Widniała na nim szczęśliwa rodzina: uśmiechnięty mężczyzna, kobieta i mała dziewczynka.
   - To on... Jezu... Co się z tym pieprzonym światem stało... - burknął siwowłosy trzymając w ręku fotografię.
   - Nie ma żadnego jedzenia. Cholera, musimy iść dalej.... Długo bez wody też nie wytrzymamy... - wyksztusił czarnowłosy. Tymczasem Merle wyjął zza koszuli butelkę wody i rzekł wykpiwczo:
   - Na szczęście twój brat ma mózg i wziął trochę z lodówki z tego domu... Ty to byś beze mnie zginął, braciszku.
   - Nie pieprz, tylko daj łyka... - odparł Daryl i wyrwał butelkę z ręki Merle'a. Napoił się i dodał: - Trzymaj, idziemy da...
   W tym momencie przerwał mu odgłos uderzenia w drewno, a raczej drewniane drzwi. Zza nich roznosiło się pomrukiwanie... To były żywe trupy.
   - Kurwa, wyczuły nas... Ja pierdole, wychodź przez to okno! - krzyknął zdenerwowanie siwowłosy.
   Mężczyźni szybko pobiegli w kierunku zagrody dla koni, przeskoczyli drewniany płot oddzielający i spojrzeli na drzwi. Były otwarte, a niekompletne i ropiejące ciała zaczęły iść w stronę ludzi.
   - Co za paskudztwa... Przeskakuj, szybko! - burknął Daryl szturchając brata w kierunku okna.
   Zombie zbliżały się. Merle dopiero co był na drewnianej okiennicy, a czarnowłosy trzymając kurczowo kuszę stał przy płocie. Gdy jakiś potwór przybliżył się do niego na niebezpieczną odległość, naciskał spust, przez co metalowy, ostry bełt przeciął na wylot głowę stwora.
    Po krótkiej chwili Daryl wraz z bratem był już na dworze. Ogarniała ich straszna ciemność. Ledwo widzieli trawę połyskującą w świetle księżyca i niezliczonych gwiazd. Merle rozejrzał się dookoła. Kilka sylwetek żywych trupów zaznaczało swoją obecność na rozległym polu, a także...
   - Tam jakaś chata jest, braciszku. Biegniemy... - wyszeptał siwowłosy.
   Co chwila na drodze mężczyzn stawały ropiejące, wydające ciche lub głośne pomruki stwory. Za każdym razem opadały już całkowicie zabite na zaoraną ziemię. Raz dzięki potężnemu uderzeniu metalową częścią kuszy, a raz kolby pistoletu.
   Kilka minut nieustannego biegu sprawiło, że Daryl i Merle stojąc przy domie, do którego chcieli się przemieścić, głośno sapali ze zmęczenia. Po krótkim odpoczynku weszli na werandę żółtego, jednopiętrowego budynku. Otworzyli białe drzwi i weszli do środka.
   - Dawaj wode... - wycharczał czarnowłosy.
   Starszy mężczyzna już wyciągał butelkę, kiedy usłyszał dźwięk przeładowania broni. Momentalnie zastygł. Zza jego pleców rozległ się męski głos:
   - Ręce do góry!