Rozdział Czwarty
Ciągły strach
Dla mojej koleżanki Kasi, za to, że
ciągle chwali moje opowiadanie, oraz za
to, że porównuje je nawet do książek.
Dzięki za Twe opinie!
Dwaj policjanci powoli oddalili się od trzymających się w gorącym uścisku Lori i Carla. Poszli w kierunku samochodów i kampera. Zauważyli mężczyznę w średnim wieku, z czarnymi, krótko przycinanymi włosami i piwnymi oczami. Był ubrany w białą koszulę w brązowe kratki oraz beżowe jeansy. Kucnął przy skośnookim chłopaku, który otwierał swój plecak powoli wyjmując różnorakie rzeczy. Mężczyzna spytał młodzieńca:
- Co tym razem przyniosłeś, Glenn?
- Wziąłem trochę batoników dla dzieci, mydło, proszek do prania... Parę rolek papieru toaletowego - odpowiedział skośnooki, a po chwili tuż obok niego pojawili się funkcjonariusze.
- Glenna już poznałeś, a ten wypytujący go o zaopatrzenie to Allen. Żona Allena, Donna, jest gdzieś w pobliżu... Mają bliźniaki, Benna i Billy'ego. Normalnie diabły wcielone, he he - rzekł radośnie Shane, zdejmując z głowy czapkę. Teraz było widać, że ma czarne, praktycznie niezauważalne włosy.
Po kilku sekundach razem poszli wgłąb obozowiska. Ricka oczom ukazał się niesłychany widok, a raczej niecodzienny - w tych czasach. Kilka samochodów, a wokół nich biegające dzieci oraz kobiety i mężczyźni siedzący w bagażnikach pojazdów, bądź na plastikowych, przenośnych krzesłach. Brązowowłosy zauważył też wielkiego, białego kempingowca, na którym stał starszy facet w szarej koszuli trzymający w prawej dłoni strzelbę. Pełnił wartę.
"Tutaj nie widać całego tego bajzlu... Jakby czas się zatrzymał. Na szczęście..." - pomyślał Rick.
- Dale trzyma wartę na dachu swojego kampera - mruknął Shane, po czym wskazał na siedzącego na oponie mężczyznę ubranego w zieloną koszulkę oraz szare jeansy. Miał blond włosy i zielone oczy. Jadł zupę - Ten co je, to Jim. W bagażniku samochodu siedzi Carol z córką Sophią.
Brązowowłosy spojrzał na blondynkę o niebieskich oczach, ubraną w białą koszulkę na długi rękaw i brązowe spodnie dresowe. Trzymała na kolanach małą dziewczynkę również o blond włosach. Rick pomachał do nich ręką na przywitanie i razem z przyjacielem poszedł dalej, w kierunku wejścia do kempingowca. Z niego wyszły dwie dziewczyny o jasnych, wręcz żółtych włosach, ubrane w bluzy i krótkie spodenki.
- Amy i Andrea... Są siostrami - powiedział Shane, po czym zapytał je: - Widziałyście gdzieś Donnę i bliźniaki?
- Tu jesteśmy, o co cho... - rzekła starsza kobieta w ciemnoszarej koszuli i czarnych spodniach dresowych. Miała krótkie, jasnobrązowe włosy. Była to żona Allena. Gdy zauważyła Ricka, dodała: - O, nowo przybyły?
- Oto mąż Lori - odparł czarnowłosy policjant. Donna podeszła do funkcjonariuszy.
- Wielkie nieba... To najlepsza wiadomość, jaką słyszałam od miesiąca. Shane, kochany, chodź za mną... Tych dwoje ma sporo zaległości do nadrobienia... - mruknęła kobieta, wskazując ręką na brązowowłosego i jego żonę, która dopiero co podeszła do swojego małżonka.
Gdy Shane i Donna odeszli, Grimesowie znów się przytulili. Tak długo się nie widzieli - rzeczywiście musieli odrobić zaległości w swoim związku... Po chwili przybiegł do nich roześmiany Carl i objął rękami tatę.
Noc nieubłaganie się zbliżała. Powoli słońce zaszło, a na niebie pojawiły się gwiazdy, a także księżyc w pełni. Wśród namiotów i samochodów paliło się jaskrawym płomieniem ognisko. Tuż obok na trawie siedział Rick, oglądając swoją rękę, która była zabandażowana po ranie od wenflonu szpitalnego. Na palcu serdecznym miał obrączkę ślubną, która połyskiwała odbijając ogień z paleniska. Nagle z namiotu za policjantem wyłoniła się Lori i usiadła obok niego.
- Tak się cieszę, że ją zachowałaś dla mnie. Bez niej czuję się nagi... Carl zasnął? - zapytał brązowowłosy.
- Tak... W końcu... Nie zaśnie, dopóki się nie upewni, że jestem przy nim. Nigdy nie musiałam w ten sposób od niego się wymykać... Zawszę po prostu leżę i patrze na niego... Jest... - mruknęła żona Ricka.
- Ech... Nie musisz nic mówić. Dużo przeszliście. Wszyscy dużo przeszliśmy...
- Tak... Przepraszam, że cię zostawiliśmy, kochanie.
- Lori, proszę. Rozumiem okoliczności. Myślałaś, że Carl będzie bezpieczniejszy w Atlancie. Zrobiłbym to samo.
- Kiedy nas ewakuowali, powiedzieli, że personel zostaje w szpitalu. Z tego, co powiedziałeś mi, wynika, że musieli go opuścić w niecały tydzień po naszym wyjeździe... - powiedziała Lori i mocno przytuliła się do ramienia funkcjonariusza.
- Zrobiłaś to, co było dobre dla Carla. Cieszę się, że Shane pomógł wam się tu dostać.
- Nie sądzę, żebyśmy sami w ogóle dotarli tak daleko. Nie mówiąc o przeżyciu... - rzekła kobieta i spojrzała się na rękę Ricka - Twoja dłoń!
- To od kroplówki. Nic takiego...
- Och, to dobrze...
Brązowowłosy rozejrzał się wokół siebie i dostrzegł cień człowieka siedzącego na kamperze ze strzelbą w dłoni. Odwrócił się do żony i spytał:
- Wystarczy jeden strażnik?
- Do tej pory wystarczał. Na szczęście stwory nie pojawiają się w większych grupach. Najwyżej z trzema naraz. Rzecz w tym, że... Żadne z nas już tak naprawdę nie sypia. Kiedy tylko usłyszymy wystrzał, jesteśmy na nogach, gotowi do obrony obozu. Mamy tylko dwie sztuki broni: pistolet Shane'a i strzelbę Dale'a... Ale wokół obozu rozstawiliśmy łopaty, którymi możemy je uderzać... Do tej pory zdawało to egzamin. Nie przychodzą zbyt często...
Lori znów przytuliła się do Ricka i nagle poczuła, jak mężczyzna drży.
- Rick... Ty cały się trzęsiesz...
- P... Przez ostatnie dwa dni... Tak martwiłem się o to, czy znajdę ciebie i Carla... I czy dotrę tu w jednym kawałku, że... Że nie miałem czasu się bać...
Strach. To uczucie mieszało się w głębi policjanta wraz z nieopisanym szczęściem. Bał się, nie wiedział, co będzie dalej. Nie wiedział, czy następny dzień przeżyje, czy przeżyją jego bliscy. Jednakże cieszył się, że jest z żoną i synem, że są oni tak blisko niego...
Noc przebiegła spokojnie. Nie było żadnych wystrzałów, żadnych żywych trupów. Rick obudził się pierwszy. Zobaczywszy słodko śpiącą Lori i Carla, lekko się uśmiechnął i położył rękę na policzku żony, obudziwszy ją. Otworzył namiot, wyszedł z niego i żywo rozciągnął się. Po chwili zobaczył zmierzającego w jego stronę Shane'a.
- Dzień dobry, partnerze - wesoło powiedział czarnowłosy policjant.
- Hej, stary... Myślałem, że będziesz jeszcze spał. Pełniłeś wartę przez większą część nocy, prawda? - zapytał brązowowłosy.
- Glenn mnie zmienił w połowie... Ale i tak długo nie sypiam. Chcesz wziąć prysznic? Ten w kempingowcu Dale'a jeszcze działa. Mamy wodę z sadzawki... Lepsze to niż nic.
- Stary... Z przyjemnością! Już pożegnałem się z tym luksusem, he, he.
- No to nie ociągaj się zbytnio... Dzisiaj idziemy na polowanie.
Rick wziął ręcznik z namiotu, ubranie na przebranie i poszedł do kampera. Otworzył białe drzwi, po czym wszedł do środka. Wnętrze pojazdu było starannie urządzone. Półki, łóżko, szafy oraz łazienka to nie wszystko, co znajdowało się w samochodzie.
- O, hej! - krzyknął lekko wystraszony funkcjonariusz, gdy zauważył Dale'a - Nie widziałem cię... Przestraszyłeś mnie na śmierć.
- Więc jesteś mężem Lori? - burknął starszy mężczyzna.
- Tak.
- Nie chcę mącić... I musisz zrozumieć, że to nie ma nic wspólnego z twoją żoną. Cały czas o tobie mówiła... Martwiła się, wyrzucała sobie, że cię zostawiła. Ale ten Shane... Wprawdzie to dobry człowiek... Bardzo nam pomaga, zaopiekował się Lori... Lecz nie jest zadowolony z tego, że wróciłeś. On interesuje się twoją żoną.
- Dziękuję za radę, ale Shane jest moim przyjacielem. Po prostu dbał o jej bezpieczeństwo. Nie ma się czym martwić - odparł policjant kładąc swoją rękę na ramieniu Dale'a w koleżeńskim geście.
- Ech... Ja bym mu nie pozwolił zbliżyć się do mojej żony.
- Będę o tym pamiętał - mruknął Rick wchodząc do kabiny prysznicowej.
Po dziesięciu minutach już był na dworze. Zauważył tam Lori radośnie śmiejącą się z Shanem. Nic nie wskazywało, aby Dale miał rację...
- Zwariowany staruszek... - rzekł do siebie samego brązowowłosy i podszedł do przyjaciela i małżonki.
- Gotowy? Musimy ruszać, jeśli mamy coś upolować - powiedział czarnowłosy funkcjonariusz.
- Możemy iść w każdej chwili - odpowiedział drugi policjant.
- Wezmę je, kochanie - mruknęła Lori do Ricka biorąc jego stare ubranie.
- Porządnie je wyszoruj... Trochę śmierdzą, he, he... To co, idziemy?
- Jasne - odparł Shane.
- Kocham cię, Rick. Uważaj na siebie... - powiedziała żona do brązowowłosego. Po chwili przybiegł do niej zdyszany Carl - Hej, kochanie. Gdzie idziesz?
- Tam, koło samochodu Sophii... Będziemy lepić w ziemi! - krzyknął szczęśliwy chłopczyk.
- Dobrze, idę wyprać ubrania. Pilnujcie się Allena. Kiedy każe wam iść do kampera, to macie go posłuchać.
- Dobrze, mamusiu.
Nagle przy Lori pojawiły się Donna i Carol. Ta pierwsza powiedziała:
- Nie martw się. Amy i Andrea będą pilnować dzieci.
- Zrobią wszystko, aby wymigać się od prania - stwierdziła Carol, po czym wszystkie trzy poszły w stronę rzeki - Jestem strasznie ciekawa, jak będą pachnieć rzeczy po wypraniu w tym proszku, który Glenn przyniósł z miasta!
- Ten, który Dale miał w swoim kempingowcu, po prostu nie działał. Ubrania pachniały po nim lepiej... Ale niewiele lepiej - rzekła Lori.
- Jezu Chryste! Posłuchajcie, co wygadujecie! Jesteście podekscytowane wypróbowaniem nowego proszku?! Co za pierdoły - parsknęła Donna.
- Cholera, przecież nie urządzamy imprezy. Po prostu cieszę się na możliwość noszenia pachnących ubrań. Byłaby to miła odmiana - odpowiedziała żona Ricka.
- Po prostu nie rozumiem, czemu to my robimy pranie, podczas, gdy oni latają sobie po lesie z giwerami. Ciekawe, czy gdy wszystko wróci do normy, będziemy w ogóle mogły głosować.
- Mówisz poważnie? Bo nie wiem jak wy, ale ja nie potrafię strzelać... Nigdy nawet nie próbowałam. Szczerze mówiąc... Nie powierzyłabym prania swoich rzeczy żadnemu mężczyźnie. Rick nie potrafił nawet włączyć automatycznej pralki... Nie poradziłby sobie. Tu nie chodzi nawet o prawa kobiet... Chodzi o zachowanie realizmu i robienie tego, co po prostu trzeba.
- Ech... Niech ci będzie.
Kobiety nagle znalazły się przy małej, spokojnie płynącej rzeczce. Wokół niej bujnie porastały różnej wielkości krzaki, krzewy i drzewa, na których od czasu do czasu wesoło latały i pogwizdywały ptaki.
W tym samym momencie córka Carol i syn Lori bawili się w ziemi, koło samochodu Allena. Obok nich stały Amy i Andrea, które ich pilnowały.
- Myślisz, że twój tatuś też wróci? - zapytała Sophia.
- A czy twój tatuś nie zginął? - odpowiedział specjalnie Carl.
- Tak... Ale twój tatuś też, a jednak wrócił...
- Ale mój tata był tylko chory. Musieliśmy go zostawić w szpitalu, żeby wyzdrowiał. Nie zginął.
- Ach... Tęsknię za moim tatusiem... - szepnęła smutna Sophia.
Policjanci byli w lesie. Rozmawiali intensywnie, tymczasem szukając zwierząt ze strzelbami w dłoniach.
- Pomyślałem, że zabiorę Lori i Carla do jej rodziców, a potem wrócę. Sądziłem, że to się skończy w tydzień. Nie chciałem po powrocie tłumaczyć się kapitanowi z kradzieży broni - powiedział Shane.
- Cóż... Gdybyś widział miasteczko w tym stanie, co ja... Nie przejmowałbyś się przepisami. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek było tak, jak kiedyś - odparł Rick.
- Nie mów tak, stary... To na pewno nie będzie trwało wiecznie.
- Nie wiem, Shane... Miasto wyglądało kiepsko.
- Cóż... Cieszę się, że przyniosłeś broń. Mieliśmy tylko strzelbę Dale'a i mój pistolet... Jedna osoba musi cały czas pełnić wartę ze strzelbą, a piekielnie trudno jest polować z pistoletem. Do jedzenia mieliśmy prawie same konserwy, które przynosił Glenn z wypraw do miasta.
- Stary... Co tak w ogóle jest z tym gościem? Codziennie ryzykuje życie, aby przynieść papier toaletowy i batoniki? To znaczy... Bardzo pomaga i mnie uratował, ale, cholera...
- Nie mam pojęcia... Wydaje się, że wie, jak tam wejść i wyjść, zanim stwory go otoczą...
Nagle mężczyźni usłyszeli jakiś dźwięk, jakby poruszającego się zwierzęcia. Dopiero teraz zauważyli, jak daleko wgłąb lasu zaszli. Shane pokazał Rickowi, aby był cicho i razem z nim poszedł w kierunku rozprzestrzeniającego się odgłosu...
To był żywy trup siedzący pod drzewem. Łapczywie zajadał się padliną sarny. Z jego głowy sączyła się stróżkami krew, a lewa ręka była oderwana. Z ropiejących ran widać było kości i mięso potwora.
- Grum... Ga... Guk... - mruczał stwór.
Funkcjonariusze stali jak osłupieni. Mimo, że byli tak blisko trupa, ten nie interesował się nimi.
- Nawet nie wie, że tu jesteśmy - stwierdził Shane, po czym dodał: - Myślisz, że moglibyśmy mu zabrać jelenia?
- Myślisz, że byłoby bezpiecznie go jeść? - rzekł Rick.
Tymczasem Lori, Carol i Donna wciąż prały ubrania w rzece. Żona Ricka oraz żona Allena wykonywały tą czynność, natomiast mama Sophii stała na straży.
- Nie musisz bezustannie stać na warcie. Nie są takie szybkie. Wystarczy się rozejrzeć raz na parę minut - powiedziała Lori.
- Po prostu jestem dokładna... - odparła cicho Carol.
- Zabaw nas, Lori... Jak poznałaś Ricka? - spytała wesoło Donna.
- Och, chyba nie chcecie się zanudzić na śmierć, dziewczyny! He, he - odpowiedziała mama Carla.
- Daj spokój... Mogłabym się zdrzemnąć.
- Dobrze, ale ostrzegałam! Brat Ricka, Jeff, jest w moim wieku. Ja jestem dwa lata młodsza od Ricka. Poznałam jego brata w ostatniej klasie szkoły średniej. Przyjaźniliśmy się. Jeff zaprosił mnie na imprezę sylwestrową. Rodzice wyznaczyli mojego przyszłego męża na naszego, hmmm... Opiekuna. Tak go poznałam. Studiował college'u administrację policyjną... Był taki interesujący. Wiesz, jak to jest, kiedy jesteś sama... O północy się pocałowaliśmy. Od razu zostaliśmy przyjaciółmi - westchnęła Lori i dodała: - Po studiach nasza znajomość stała się naprawdę poważna. Reszta jest chyba dość oczywista. Widzicie? To nic nadzwyczajnego.
- Muszę przyznać, że dobrze razem wyglądacie - rzekła Carol.
- Stanowimy z Rickiem najbardziej dobraną parę na ziemi, doskonale do siebie pasujemy... - odpowiedziała Lori.
- Chodźcie, wracamy do obozu - wtrąciła Donna.
Kobiety zaczęły zmierzać w kierunku ledwo widocznych samochodów i kampera. Gdy były już blisko, nagle za nimi pojawił się... Żywy, rozkładający się trup.
- Uważajcie! - krzyknął Allen siedzący ze strzelbą na dachu kempingowca. Zaczął celować w stwora, lecz głowa jego żony mu go zasłaniała.
Lori i Carol uciekły, lecz Donna - jakby sparaliżowana - wciąż stała nieruchomo przed stworem. Upuściła kosz z ubraniami, a potwór był coraz bliżej.
- Rusz się, Donna! Cholera, rusz się!
- Co tym razem przyniosłeś, Glenn?
- Wziąłem trochę batoników dla dzieci, mydło, proszek do prania... Parę rolek papieru toaletowego - odpowiedział skośnooki, a po chwili tuż obok niego pojawili się funkcjonariusze.
- Glenna już poznałeś, a ten wypytujący go o zaopatrzenie to Allen. Żona Allena, Donna, jest gdzieś w pobliżu... Mają bliźniaki, Benna i Billy'ego. Normalnie diabły wcielone, he he - rzekł radośnie Shane, zdejmując z głowy czapkę. Teraz było widać, że ma czarne, praktycznie niezauważalne włosy.
Po kilku sekundach razem poszli wgłąb obozowiska. Ricka oczom ukazał się niesłychany widok, a raczej niecodzienny - w tych czasach. Kilka samochodów, a wokół nich biegające dzieci oraz kobiety i mężczyźni siedzący w bagażnikach pojazdów, bądź na plastikowych, przenośnych krzesłach. Brązowowłosy zauważył też wielkiego, białego kempingowca, na którym stał starszy facet w szarej koszuli trzymający w prawej dłoni strzelbę. Pełnił wartę.
"Tutaj nie widać całego tego bajzlu... Jakby czas się zatrzymał. Na szczęście..." - pomyślał Rick.
- Dale trzyma wartę na dachu swojego kampera - mruknął Shane, po czym wskazał na siedzącego na oponie mężczyznę ubranego w zieloną koszulkę oraz szare jeansy. Miał blond włosy i zielone oczy. Jadł zupę - Ten co je, to Jim. W bagażniku samochodu siedzi Carol z córką Sophią.
Brązowowłosy spojrzał na blondynkę o niebieskich oczach, ubraną w białą koszulkę na długi rękaw i brązowe spodnie dresowe. Trzymała na kolanach małą dziewczynkę również o blond włosach. Rick pomachał do nich ręką na przywitanie i razem z przyjacielem poszedł dalej, w kierunku wejścia do kempingowca. Z niego wyszły dwie dziewczyny o jasnych, wręcz żółtych włosach, ubrane w bluzy i krótkie spodenki.
- Amy i Andrea... Są siostrami - powiedział Shane, po czym zapytał je: - Widziałyście gdzieś Donnę i bliźniaki?
- Tu jesteśmy, o co cho... - rzekła starsza kobieta w ciemnoszarej koszuli i czarnych spodniach dresowych. Miała krótkie, jasnobrązowe włosy. Była to żona Allena. Gdy zauważyła Ricka, dodała: - O, nowo przybyły?
- Oto mąż Lori - odparł czarnowłosy policjant. Donna podeszła do funkcjonariuszy.
- Wielkie nieba... To najlepsza wiadomość, jaką słyszałam od miesiąca. Shane, kochany, chodź za mną... Tych dwoje ma sporo zaległości do nadrobienia... - mruknęła kobieta, wskazując ręką na brązowowłosego i jego żonę, która dopiero co podeszła do swojego małżonka.
Gdy Shane i Donna odeszli, Grimesowie znów się przytulili. Tak długo się nie widzieli - rzeczywiście musieli odrobić zaległości w swoim związku... Po chwili przybiegł do nich roześmiany Carl i objął rękami tatę.
Noc nieubłaganie się zbliżała. Powoli słońce zaszło, a na niebie pojawiły się gwiazdy, a także księżyc w pełni. Wśród namiotów i samochodów paliło się jaskrawym płomieniem ognisko. Tuż obok na trawie siedział Rick, oglądając swoją rękę, która była zabandażowana po ranie od wenflonu szpitalnego. Na palcu serdecznym miał obrączkę ślubną, która połyskiwała odbijając ogień z paleniska. Nagle z namiotu za policjantem wyłoniła się Lori i usiadła obok niego.
- Tak się cieszę, że ją zachowałaś dla mnie. Bez niej czuję się nagi... Carl zasnął? - zapytał brązowowłosy.
- Tak... W końcu... Nie zaśnie, dopóki się nie upewni, że jestem przy nim. Nigdy nie musiałam w ten sposób od niego się wymykać... Zawszę po prostu leżę i patrze na niego... Jest... - mruknęła żona Ricka.
- Ech... Nie musisz nic mówić. Dużo przeszliście. Wszyscy dużo przeszliśmy...
- Tak... Przepraszam, że cię zostawiliśmy, kochanie.
- Lori, proszę. Rozumiem okoliczności. Myślałaś, że Carl będzie bezpieczniejszy w Atlancie. Zrobiłbym to samo.
- Kiedy nas ewakuowali, powiedzieli, że personel zostaje w szpitalu. Z tego, co powiedziałeś mi, wynika, że musieli go opuścić w niecały tydzień po naszym wyjeździe... - powiedziała Lori i mocno przytuliła się do ramienia funkcjonariusza.
- Zrobiłaś to, co było dobre dla Carla. Cieszę się, że Shane pomógł wam się tu dostać.
- Nie sądzę, żebyśmy sami w ogóle dotarli tak daleko. Nie mówiąc o przeżyciu... - rzekła kobieta i spojrzała się na rękę Ricka - Twoja dłoń!
- To od kroplówki. Nic takiego...
- Och, to dobrze...
Brązowowłosy rozejrzał się wokół siebie i dostrzegł cień człowieka siedzącego na kamperze ze strzelbą w dłoni. Odwrócił się do żony i spytał:
- Wystarczy jeden strażnik?
- Do tej pory wystarczał. Na szczęście stwory nie pojawiają się w większych grupach. Najwyżej z trzema naraz. Rzecz w tym, że... Żadne z nas już tak naprawdę nie sypia. Kiedy tylko usłyszymy wystrzał, jesteśmy na nogach, gotowi do obrony obozu. Mamy tylko dwie sztuki broni: pistolet Shane'a i strzelbę Dale'a... Ale wokół obozu rozstawiliśmy łopaty, którymi możemy je uderzać... Do tej pory zdawało to egzamin. Nie przychodzą zbyt często...
Lori znów przytuliła się do Ricka i nagle poczuła, jak mężczyzna drży.
- Rick... Ty cały się trzęsiesz...
- P... Przez ostatnie dwa dni... Tak martwiłem się o to, czy znajdę ciebie i Carla... I czy dotrę tu w jednym kawałku, że... Że nie miałem czasu się bać...
Strach. To uczucie mieszało się w głębi policjanta wraz z nieopisanym szczęściem. Bał się, nie wiedział, co będzie dalej. Nie wiedział, czy następny dzień przeżyje, czy przeżyją jego bliscy. Jednakże cieszył się, że jest z żoną i synem, że są oni tak blisko niego...
Noc przebiegła spokojnie. Nie było żadnych wystrzałów, żadnych żywych trupów. Rick obudził się pierwszy. Zobaczywszy słodko śpiącą Lori i Carla, lekko się uśmiechnął i położył rękę na policzku żony, obudziwszy ją. Otworzył namiot, wyszedł z niego i żywo rozciągnął się. Po chwili zobaczył zmierzającego w jego stronę Shane'a.
- Dzień dobry, partnerze - wesoło powiedział czarnowłosy policjant.
- Hej, stary... Myślałem, że będziesz jeszcze spał. Pełniłeś wartę przez większą część nocy, prawda? - zapytał brązowowłosy.
- Glenn mnie zmienił w połowie... Ale i tak długo nie sypiam. Chcesz wziąć prysznic? Ten w kempingowcu Dale'a jeszcze działa. Mamy wodę z sadzawki... Lepsze to niż nic.
- Stary... Z przyjemnością! Już pożegnałem się z tym luksusem, he, he.
- No to nie ociągaj się zbytnio... Dzisiaj idziemy na polowanie.
Rick wziął ręcznik z namiotu, ubranie na przebranie i poszedł do kampera. Otworzył białe drzwi, po czym wszedł do środka. Wnętrze pojazdu było starannie urządzone. Półki, łóżko, szafy oraz łazienka to nie wszystko, co znajdowało się w samochodzie.
- O, hej! - krzyknął lekko wystraszony funkcjonariusz, gdy zauważył Dale'a - Nie widziałem cię... Przestraszyłeś mnie na śmierć.
- Więc jesteś mężem Lori? - burknął starszy mężczyzna.
- Tak.
- Nie chcę mącić... I musisz zrozumieć, że to nie ma nic wspólnego z twoją żoną. Cały czas o tobie mówiła... Martwiła się, wyrzucała sobie, że cię zostawiła. Ale ten Shane... Wprawdzie to dobry człowiek... Bardzo nam pomaga, zaopiekował się Lori... Lecz nie jest zadowolony z tego, że wróciłeś. On interesuje się twoją żoną.
- Dziękuję za radę, ale Shane jest moim przyjacielem. Po prostu dbał o jej bezpieczeństwo. Nie ma się czym martwić - odparł policjant kładąc swoją rękę na ramieniu Dale'a w koleżeńskim geście.
- Ech... Ja bym mu nie pozwolił zbliżyć się do mojej żony.
- Będę o tym pamiętał - mruknął Rick wchodząc do kabiny prysznicowej.
Po dziesięciu minutach już był na dworze. Zauważył tam Lori radośnie śmiejącą się z Shanem. Nic nie wskazywało, aby Dale miał rację...
- Zwariowany staruszek... - rzekł do siebie samego brązowowłosy i podszedł do przyjaciela i małżonki.
- Gotowy? Musimy ruszać, jeśli mamy coś upolować - powiedział czarnowłosy funkcjonariusz.
- Możemy iść w każdej chwili - odpowiedział drugi policjant.
- Wezmę je, kochanie - mruknęła Lori do Ricka biorąc jego stare ubranie.
- Porządnie je wyszoruj... Trochę śmierdzą, he, he... To co, idziemy?
- Jasne - odparł Shane.
- Kocham cię, Rick. Uważaj na siebie... - powiedziała żona do brązowowłosego. Po chwili przybiegł do niej zdyszany Carl - Hej, kochanie. Gdzie idziesz?
- Tam, koło samochodu Sophii... Będziemy lepić w ziemi! - krzyknął szczęśliwy chłopczyk.
- Dobrze, idę wyprać ubrania. Pilnujcie się Allena. Kiedy każe wam iść do kampera, to macie go posłuchać.
- Dobrze, mamusiu.
Nagle przy Lori pojawiły się Donna i Carol. Ta pierwsza powiedziała:
- Nie martw się. Amy i Andrea będą pilnować dzieci.
- Zrobią wszystko, aby wymigać się od prania - stwierdziła Carol, po czym wszystkie trzy poszły w stronę rzeki - Jestem strasznie ciekawa, jak będą pachnieć rzeczy po wypraniu w tym proszku, który Glenn przyniósł z miasta!
- Ten, który Dale miał w swoim kempingowcu, po prostu nie działał. Ubrania pachniały po nim lepiej... Ale niewiele lepiej - rzekła Lori.
- Jezu Chryste! Posłuchajcie, co wygadujecie! Jesteście podekscytowane wypróbowaniem nowego proszku?! Co za pierdoły - parsknęła Donna.
- Cholera, przecież nie urządzamy imprezy. Po prostu cieszę się na możliwość noszenia pachnących ubrań. Byłaby to miła odmiana - odpowiedziała żona Ricka.
- Po prostu nie rozumiem, czemu to my robimy pranie, podczas, gdy oni latają sobie po lesie z giwerami. Ciekawe, czy gdy wszystko wróci do normy, będziemy w ogóle mogły głosować.
- Mówisz poważnie? Bo nie wiem jak wy, ale ja nie potrafię strzelać... Nigdy nawet nie próbowałam. Szczerze mówiąc... Nie powierzyłabym prania swoich rzeczy żadnemu mężczyźnie. Rick nie potrafił nawet włączyć automatycznej pralki... Nie poradziłby sobie. Tu nie chodzi nawet o prawa kobiet... Chodzi o zachowanie realizmu i robienie tego, co po prostu trzeba.
- Ech... Niech ci będzie.
Kobiety nagle znalazły się przy małej, spokojnie płynącej rzeczce. Wokół niej bujnie porastały różnej wielkości krzaki, krzewy i drzewa, na których od czasu do czasu wesoło latały i pogwizdywały ptaki.
W tym samym momencie córka Carol i syn Lori bawili się w ziemi, koło samochodu Allena. Obok nich stały Amy i Andrea, które ich pilnowały.
- Myślisz, że twój tatuś też wróci? - zapytała Sophia.
- A czy twój tatuś nie zginął? - odpowiedział specjalnie Carl.
- Tak... Ale twój tatuś też, a jednak wrócił...
- Ale mój tata był tylko chory. Musieliśmy go zostawić w szpitalu, żeby wyzdrowiał. Nie zginął.
- Ach... Tęsknię za moim tatusiem... - szepnęła smutna Sophia.
Policjanci byli w lesie. Rozmawiali intensywnie, tymczasem szukając zwierząt ze strzelbami w dłoniach.
- Pomyślałem, że zabiorę Lori i Carla do jej rodziców, a potem wrócę. Sądziłem, że to się skończy w tydzień. Nie chciałem po powrocie tłumaczyć się kapitanowi z kradzieży broni - powiedział Shane.
- Cóż... Gdybyś widział miasteczko w tym stanie, co ja... Nie przejmowałbyś się przepisami. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek było tak, jak kiedyś - odparł Rick.
- Nie mów tak, stary... To na pewno nie będzie trwało wiecznie.
- Nie wiem, Shane... Miasto wyglądało kiepsko.
- Cóż... Cieszę się, że przyniosłeś broń. Mieliśmy tylko strzelbę Dale'a i mój pistolet... Jedna osoba musi cały czas pełnić wartę ze strzelbą, a piekielnie trudno jest polować z pistoletem. Do jedzenia mieliśmy prawie same konserwy, które przynosił Glenn z wypraw do miasta.
- Stary... Co tak w ogóle jest z tym gościem? Codziennie ryzykuje życie, aby przynieść papier toaletowy i batoniki? To znaczy... Bardzo pomaga i mnie uratował, ale, cholera...
- Nie mam pojęcia... Wydaje się, że wie, jak tam wejść i wyjść, zanim stwory go otoczą...
Nagle mężczyźni usłyszeli jakiś dźwięk, jakby poruszającego się zwierzęcia. Dopiero teraz zauważyli, jak daleko wgłąb lasu zaszli. Shane pokazał Rickowi, aby był cicho i razem z nim poszedł w kierunku rozprzestrzeniającego się odgłosu...
To był żywy trup siedzący pod drzewem. Łapczywie zajadał się padliną sarny. Z jego głowy sączyła się stróżkami krew, a lewa ręka była oderwana. Z ropiejących ran widać było kości i mięso potwora.
- Grum... Ga... Guk... - mruczał stwór.
Funkcjonariusze stali jak osłupieni. Mimo, że byli tak blisko trupa, ten nie interesował się nimi.
- Nawet nie wie, że tu jesteśmy - stwierdził Shane, po czym dodał: - Myślisz, że moglibyśmy mu zabrać jelenia?
- Myślisz, że byłoby bezpiecznie go jeść? - rzekł Rick.
Tymczasem Lori, Carol i Donna wciąż prały ubrania w rzece. Żona Ricka oraz żona Allena wykonywały tą czynność, natomiast mama Sophii stała na straży.
- Nie musisz bezustannie stać na warcie. Nie są takie szybkie. Wystarczy się rozejrzeć raz na parę minut - powiedziała Lori.
- Po prostu jestem dokładna... - odparła cicho Carol.
- Zabaw nas, Lori... Jak poznałaś Ricka? - spytała wesoło Donna.
- Och, chyba nie chcecie się zanudzić na śmierć, dziewczyny! He, he - odpowiedziała mama Carla.
- Daj spokój... Mogłabym się zdrzemnąć.
- Dobrze, ale ostrzegałam! Brat Ricka, Jeff, jest w moim wieku. Ja jestem dwa lata młodsza od Ricka. Poznałam jego brata w ostatniej klasie szkoły średniej. Przyjaźniliśmy się. Jeff zaprosił mnie na imprezę sylwestrową. Rodzice wyznaczyli mojego przyszłego męża na naszego, hmmm... Opiekuna. Tak go poznałam. Studiował college'u administrację policyjną... Był taki interesujący. Wiesz, jak to jest, kiedy jesteś sama... O północy się pocałowaliśmy. Od razu zostaliśmy przyjaciółmi - westchnęła Lori i dodała: - Po studiach nasza znajomość stała się naprawdę poważna. Reszta jest chyba dość oczywista. Widzicie? To nic nadzwyczajnego.
- Muszę przyznać, że dobrze razem wyglądacie - rzekła Carol.
- Stanowimy z Rickiem najbardziej dobraną parę na ziemi, doskonale do siebie pasujemy... - odpowiedziała Lori.
- Chodźcie, wracamy do obozu - wtrąciła Donna.
Kobiety zaczęły zmierzać w kierunku ledwo widocznych samochodów i kampera. Gdy były już blisko, nagle za nimi pojawił się... Żywy, rozkładający się trup.
- Uważajcie! - krzyknął Allen siedzący ze strzelbą na dachu kempingowca. Zaczął celować w stwora, lecz głowa jego żony mu go zasłaniała.
Lori i Carol uciekły, lecz Donna - jakby sparaliżowana - wciąż stała nieruchomo przed stworem. Upuściła kosz z ubraniami, a potwór był coraz bliżej.
- Rusz się, Donna! Cholera, rusz się!