piątek, 31 stycznia 2014

Część 1: Dni utracone - - 004

Rozdział Czwarty

Ciągły strach



Dla mojej koleżanki Kasi, za to, że 
ciągle chwali moje opowiadanie, oraz za 
to, że porównuje je nawet do książek.
Dzięki za Twe opinie!



   Dwaj policjanci powoli oddalili się od trzymających się w gorącym uścisku Lori i Carla. Poszli w kierunku samochodów i kampera. Zauważyli mężczyznę w średnim wieku, z czarnymi, krótko przycinanymi włosami i piwnymi oczami. Był ubrany w białą koszulę w brązowe kratki oraz beżowe jeansy. Kucnął przy skośnookim chłopaku, który otwierał swój plecak powoli wyjmując różnorakie rzeczy. Mężczyzna spytał młodzieńca:
   - Co tym razem przyniosłeś, Glenn?
   - Wziąłem trochę batoników dla dzieci, mydło, proszek do prania... Parę rolek papieru toaletowego - odpowiedział skośnooki, a po chwili tuż obok niego pojawili się funkcjonariusze.
   - Glenna już poznałeś, a ten wypytujący go o zaopatrzenie to Allen. Żona Allena, Donna, jest gdzieś w pobliżu... Mają bliźniaki, Benna i Billy'ego. Normalnie diabły wcielone, he he - rzekł radośnie Shane, zdejmując z głowy czapkę. Teraz było widać, że ma czarne, praktycznie niezauważalne włosy. 
   Po kilku sekundach razem poszli wgłąb obozowiska. Ricka oczom ukazał się niesłychany widok, a raczej niecodzienny - w tych czasach. Kilka samochodów, a wokół nich biegające dzieci oraz kobiety i mężczyźni siedzący w bagażnikach pojazdów, bądź na plastikowych, przenośnych krzesłach. Brązowowłosy zauważył też wielkiego, białego kempingowca, na którym stał starszy facet w szarej koszuli trzymający w prawej dłoni strzelbę. Pełnił wartę.
   "Tutaj nie widać całego tego bajzlu... Jakby czas się zatrzymał. Na szczęście..." - pomyślał Rick.
   - Dale trzyma wartę na dachu swojego kampera - mruknął Shane, po czym wskazał na siedzącego na oponie mężczyznę ubranego w zieloną koszulkę oraz szare jeansy. Miał blond włosy i zielone oczy. Jadł zupę - Ten co je, to Jim. W bagażniku samochodu siedzi Carol z córką Sophią.
   Brązowowłosy spojrzał na blondynkę o niebieskich oczach, ubraną w białą koszulkę na długi rękaw i brązowe spodnie dresowe. Trzymała na kolanach małą dziewczynkę również o blond włosach. Rick pomachał do nich ręką na przywitanie i razem z przyjacielem poszedł dalej, w kierunku wejścia do kempingowca. Z niego wyszły dwie dziewczyny o jasnych, wręcz żółtych włosach, ubrane w bluzy i krótkie spodenki.
   - Amy i Andrea... Są siostrami - powiedział Shane, po czym zapytał je: - Widziałyście gdzieś Donnę i bliźniaki?
   - Tu jesteśmy, o co cho... - rzekła starsza kobieta w ciemnoszarej koszuli i czarnych spodniach dresowych. Miała krótkie, jasnobrązowe włosy. Była to żona Allena. Gdy zauważyła Ricka, dodała: - O, nowo przybyły?
   - Oto mąż Lori - odparł czarnowłosy policjant. Donna podeszła do funkcjonariuszy.
   - Wielkie nieba... To najlepsza wiadomość, jaką słyszałam od miesiąca. Shane, kochany, chodź za mną... Tych dwoje ma sporo zaległości do nadrobienia... - mruknęła kobieta, wskazując ręką na brązowowłosego i jego żonę, która dopiero co podeszła do swojego małżonka.
   Gdy Shane i Donna odeszli, Grimesowie znów się przytulili. Tak długo się nie widzieli  - rzeczywiście musieli odrobić zaległości w swoim związku... Po chwili przybiegł do nich roześmiany Carl i objął rękami tatę.
   Noc nieubłaganie się zbliżała. Powoli słońce zaszło, a na niebie pojawiły się gwiazdy, a także księżyc w pełni. Wśród namiotów i samochodów paliło się jaskrawym płomieniem ognisko. Tuż obok na trawie siedział Rick, oglądając swoją rękę, która była zabandażowana po ranie od wenflonu szpitalnego. Na palcu serdecznym miał obrączkę ślubną, która połyskiwała odbijając ogień z paleniska. Nagle z namiotu za policjantem wyłoniła się Lori i usiadła obok niego.
   - Tak się cieszę, że ją zachowałaś dla mnie. Bez niej czuję się nagi... Carl zasnął? - zapytał brązowowłosy.
   - Tak... W końcu... Nie zaśnie, dopóki się nie upewni, że jestem przy nim. Nigdy nie musiałam w ten sposób od niego się wymykać... Zawszę po prostu leżę i patrze na niego... Jest... - mruknęła żona Ricka.
   - Ech... Nie musisz nic mówić. Dużo przeszliście. Wszyscy dużo przeszliśmy...
   - Tak... Przepraszam, że cię zostawiliśmy, kochanie.
   - Lori, proszę. Rozumiem okoliczności. Myślałaś, że Carl będzie bezpieczniejszy w Atlancie. Zrobiłbym to samo.
    - Kiedy nas ewakuowali, powiedzieli, że personel zostaje w szpitalu. Z tego, co powiedziałeś mi, wynika, że musieli go opuścić w niecały tydzień po naszym wyjeździe... - powiedziała Lori i mocno przytuliła się do ramienia funkcjonariusza.
   - Zrobiłaś to, co było dobre dla Carla. Cieszę się, że Shane pomógł wam się tu dostać.
   - Nie sądzę, żebyśmy sami w ogóle dotarli tak daleko. Nie mówiąc o przeżyciu... - rzekła kobieta i spojrzała się na rękę Ricka - Twoja dłoń!
   - To od kroplówki. Nic takiego...
   - Och, to dobrze...
   Brązowowłosy rozejrzał się wokół siebie i dostrzegł cień człowieka siedzącego na kamperze ze strzelbą w dłoni. Odwrócił się do żony i spytał:
   - Wystarczy jeden strażnik?
   - Do tej pory wystarczał. Na szczęście stwory nie pojawiają się w większych grupach. Najwyżej z trzema naraz. Rzecz w tym, że... Żadne z nas już tak naprawdę nie sypia. Kiedy tylko usłyszymy wystrzał, jesteśmy na nogach, gotowi do obrony obozu. Mamy tylko dwie sztuki broni: pistolet Shane'a i strzelbę Dale'a... Ale wokół obozu rozstawiliśmy łopaty, którymi możemy je uderzać... Do tej pory zdawało to egzamin. Nie przychodzą zbyt często...
   Lori znów przytuliła się do  Ricka i nagle poczuła, jak mężczyzna drży.
   - Rick... Ty cały się trzęsiesz...
   - P... Przez ostatnie dwa dni... Tak martwiłem się o to, czy znajdę ciebie i Carla... I czy dotrę tu w jednym kawałku, że... Że nie miałem czasu się bać...
   Strach. To uczucie mieszało się w głębi policjanta wraz z nieopisanym szczęściem. Bał się, nie wiedział, co będzie dalej. Nie wiedział, czy następny dzień przeżyje, czy przeżyją jego bliscy. Jednakże cieszył się, że jest z żoną i synem, że są oni tak blisko niego...
   Noc przebiegła spokojnie. Nie było żadnych wystrzałów, żadnych żywych trupów. Rick obudził się pierwszy. Zobaczywszy słodko śpiącą Lori i Carla, lekko się uśmiechnął i położył rękę na policzku żony, obudziwszy ją. Otworzył namiot, wyszedł z niego i żywo rozciągnął się. Po chwili zobaczył zmierzającego w jego stronę Shane'a.
   - Dzień dobry, partnerze - wesoło powiedział czarnowłosy policjant.
   - Hej, stary... Myślałem, że będziesz jeszcze spał. Pełniłeś wartę przez większą część nocy, prawda? - zapytał brązowowłosy.
   - Glenn mnie zmienił w połowie... Ale i tak długo nie sypiam. Chcesz wziąć prysznic? Ten w kempingowcu Dale'a jeszcze działa. Mamy wodę z sadzawki... Lepsze to niż nic.
   - Stary... Z przyjemnością! Już pożegnałem się z tym luksusem, he, he.
   - No to nie ociągaj się zbytnio... Dzisiaj idziemy na polowanie.
   Rick wziął ręcznik z namiotu, ubranie na przebranie i poszedł do kampera. Otworzył białe drzwi, po czym wszedł do środka. Wnętrze pojazdu było starannie urządzone. Półki, łóżko, szafy oraz łazienka to nie wszystko, co znajdowało się w samochodzie.
   - O, hej! - krzyknął lekko wystraszony funkcjonariusz, gdy zauważył Dale'a - Nie widziałem cię... Przestraszyłeś mnie na śmierć.
   - Więc jesteś mężem Lori? - burknął starszy mężczyzna.
   - Tak.
   - Nie chcę mącić... I musisz zrozumieć, że to nie ma nic wspólnego z twoją żoną. Cały czas o tobie mówiła... Martwiła się, wyrzucała sobie, że cię zostawiła. Ale ten Shane... Wprawdzie to dobry człowiek... Bardzo nam pomaga, zaopiekował się Lori... Lecz nie jest zadowolony z tego, że wróciłeś. On interesuje się twoją żoną.
   - Dziękuję za radę, ale Shane jest moim przyjacielem. Po prostu dbał o jej bezpieczeństwo. Nie ma się czym martwić - odparł policjant kładąc swoją rękę na ramieniu Dale'a w koleżeńskim geście. 
   - Ech... Ja bym mu nie pozwolił zbliżyć się do mojej żony.
   - Będę o tym pamiętał - mruknął Rick wchodząc do kabiny prysznicowej.
   Po dziesięciu minutach już był na dworze. Zauważył tam Lori radośnie śmiejącą się z Shanem. Nic nie wskazywało, aby Dale miał rację...
   - Zwariowany staruszek... - rzekł do siebie samego brązowowłosy i podszedł do przyjaciela i małżonki.
   - Gotowy? Musimy ruszać, jeśli mamy coś upolować - powiedział czarnowłosy funkcjonariusz.
   - Możemy iść w każdej chwili - odpowiedział drugi policjant.
   - Wezmę je, kochanie - mruknęła Lori do Ricka biorąc jego stare ubranie.
   - Porządnie je wyszoruj... Trochę śmierdzą, he, he... To co, idziemy?
   - Jasne - odparł Shane. 
   - Kocham cię, Rick. Uważaj na siebie... - powiedziała żona do brązowowłosego. Po chwili przybiegł do niej zdyszany Carl - Hej, kochanie. Gdzie idziesz?
   - Tam, koło samochodu Sophii... Będziemy lepić w ziemi! - krzyknął szczęśliwy chłopczyk.
   - Dobrze, idę wyprać ubrania. Pilnujcie się Allena. Kiedy każe wam iść do kampera, to macie go posłuchać.
   - Dobrze, mamusiu.
   Nagle przy Lori pojawiły się Donna i Carol. Ta pierwsza powiedziała:
   - Nie martw się. Amy i Andrea będą pilnować dzieci. 
   - Zrobią wszystko, aby wymigać się od prania - stwierdziła Carol, po czym wszystkie trzy poszły w stronę rzeki - Jestem strasznie ciekawa, jak będą pachnieć rzeczy po wypraniu w tym proszku, który Glenn przyniósł z miasta!
   - Ten, który Dale miał w swoim kempingowcu, po prostu nie działał. Ubrania pachniały po nim lepiej... Ale niewiele lepiej - rzekła Lori.
   - Jezu Chryste! Posłuchajcie, co wygadujecie! Jesteście podekscytowane wypróbowaniem nowego proszku?! Co za pierdoły - parsknęła Donna.
   - Cholera, przecież nie urządzamy imprezy. Po prostu cieszę się na możliwość noszenia pachnących ubrań. Byłaby to miła odmiana - odpowiedziała żona Ricka.
   - Po prostu nie rozumiem, czemu to my robimy pranie, podczas, gdy oni latają sobie po lesie z giwerami. Ciekawe, czy gdy wszystko wróci do normy, będziemy w ogóle mogły głosować.
   - Mówisz poważnie? Bo nie wiem jak wy, ale ja nie potrafię strzelać... Nigdy nawet nie próbowałam. Szczerze mówiąc... Nie powierzyłabym prania swoich rzeczy żadnemu mężczyźnie. Rick nie potrafił nawet włączyć automatycznej pralki... Nie poradziłby sobie. Tu nie chodzi nawet o prawa kobiet... Chodzi o zachowanie realizmu i robienie tego, co po prostu trzeba.
   - Ech... Niech ci będzie.
   Kobiety nagle znalazły się przy małej, spokojnie płynącej rzeczce. Wokół niej bujnie porastały różnej wielkości krzaki, krzewy i drzewa, na których od czasu do czasu wesoło latały i pogwizdywały ptaki.
   W tym samym momencie córka Carol i syn Lori bawili się w ziemi, koło samochodu Allena. Obok nich stały Amy i Andrea, które ich pilnowały.
   - Myślisz, że twój tatuś też wróci? - zapytała Sophia.
   - A czy twój tatuś nie zginął? - odpowiedział specjalnie Carl.
   - Tak... Ale twój tatuś też, a jednak wrócił...
   - Ale mój tata był tylko chory. Musieliśmy go zostawić w szpitalu, żeby wyzdrowiał. Nie zginął.
   - Ach... Tęsknię za moim tatusiem... - szepnęła smutna Sophia. 
   Policjanci byli w lesie. Rozmawiali intensywnie, tymczasem szukając zwierząt ze strzelbami w dłoniach.
   - Pomyślałem, że zabiorę Lori i Carla do jej rodziców, a potem wrócę. Sądziłem, że to się skończy w tydzień. Nie chciałem po powrocie tłumaczyć się kapitanowi z kradzieży broni - powiedział Shane.
   - Cóż... Gdybyś widział miasteczko w tym stanie, co ja... Nie przejmowałbyś się przepisami. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek było tak, jak kiedyś - odparł Rick.
   - Nie mów tak, stary... To na pewno nie będzie trwało wiecznie.
   - Nie wiem, Shane... Miasto wyglądało kiepsko.
   - Cóż... Cieszę się, że przyniosłeś broń. Mieliśmy tylko strzelbę Dale'a i mój pistolet... Jedna osoba musi cały czas pełnić wartę ze strzelbą, a piekielnie trudno jest polować z pistoletem. Do jedzenia mieliśmy prawie same konserwy, które przynosił Glenn z wypraw do miasta.
   - Stary... Co tak w ogóle jest z tym gościem? Codziennie ryzykuje życie, aby przynieść papier toaletowy i batoniki? To znaczy... Bardzo pomaga i mnie uratował, ale, cholera...
   - Nie mam pojęcia... Wydaje się, że wie, jak tam wejść i wyjść, zanim stwory go otoczą... 
   Nagle mężczyźni usłyszeli jakiś dźwięk, jakby poruszającego się zwierzęcia. Dopiero teraz zauważyli, jak daleko wgłąb lasu zaszli. Shane pokazał Rickowi, aby był cicho i razem z nim poszedł w kierunku rozprzestrzeniającego się odgłosu...
   To był żywy trup siedzący pod drzewem. Łapczywie zajadał się padliną sarny. Z jego głowy sączyła się stróżkami krew, a lewa ręka była oderwana. Z ropiejących ran widać było kości i mięso potwora.
   - Grum... Ga... Guk... - mruczał stwór.
   Funkcjonariusze stali jak osłupieni. Mimo, że byli tak blisko trupa, ten nie interesował się nimi.
   - Nawet nie wie, że tu jesteśmy - stwierdził Shane, po czym dodał: - Myślisz, że moglibyśmy mu zabrać jelenia?
   - Myślisz, że byłoby bezpiecznie go jeść? - rzekł Rick.
   Tymczasem Lori, Carol i Donna wciąż prały ubrania w rzece. Żona Ricka oraz żona Allena wykonywały tą czynność, natomiast mama Sophii stała na straży.
   - Nie musisz bezustannie stać na warcie. Nie są takie szybkie. Wystarczy się rozejrzeć raz na parę minut - powiedziała Lori.
   - Po prostu jestem dokładna... - odparła cicho Carol.
   - Zabaw nas, Lori... Jak poznałaś Ricka? - spytała wesoło Donna.
   - Och, chyba nie chcecie się zanudzić na śmierć, dziewczyny! He, he - odpowiedziała mama Carla.
   - Daj spokój... Mogłabym się zdrzemnąć.
   - Dobrze, ale ostrzegałam! Brat Ricka, Jeff, jest w moim wieku. Ja jestem dwa lata młodsza od Ricka. Poznałam jego brata w ostatniej klasie szkoły średniej. Przyjaźniliśmy się. Jeff zaprosił mnie na imprezę sylwestrową. Rodzice wyznaczyli mojego przyszłego męża na naszego, hmmm... Opiekuna. Tak go poznałam. Studiował  college'u administrację policyjną... Był taki interesujący. Wiesz, jak to jest, kiedy jesteś sama... O północy się pocałowaliśmy. Od razu zostaliśmy przyjaciółmi - westchnęła Lori i dodała: - Po studiach nasza znajomość stała się naprawdę poważna. Reszta jest chyba dość oczywista. Widzicie? To nic nadzwyczajnego.
   - Muszę przyznać, że dobrze razem wyglądacie - rzekła Carol.
   - Stanowimy z Rickiem najbardziej dobraną parę na ziemi, doskonale do siebie pasujemy... - odpowiedziała Lori.
   - Chodźcie, wracamy do obozu - wtrąciła Donna.
   Kobiety zaczęły zmierzać w kierunku ledwo widocznych samochodów i kampera. Gdy były już blisko, nagle za nimi pojawił się... Żywy, rozkładający się trup.
   - Uważajcie! - krzyknął Allen siedzący ze strzelbą na dachu kempingowca. Zaczął celować w stwora, lecz głowa jego żony mu go zasłaniała.
   Lori i Carol uciekły, lecz Donna - jakby sparaliżowana - wciąż stała nieruchomo przed stworem.  Upuściła kosz z ubraniami, a potwór był coraz bliżej.
   - Rusz się, Donna! Cholera, rusz się!
    
   
   

niedziela, 26 stycznia 2014

Część 1: Dni utracone - - 003

Rozdział Trzeci

Coraz bliżej



Dla mojej przyjaciółki Weroniki, za to, 
że ciągle mi pomaga w pisaniu tego 
opowiadania, oraz za to, że wprowadziła 
mnie w świat The Walking Dead...
Dziękuję!


   Wśród zniszczonych, splądrowanych budynków na przedmieściach Atlanty jechał mężczyzna na koniu. Autostrada, którą się poruszał była całkowicie opustoszała - na asfalcie leżały resztki jedzenia, butelki i kartki. Co jakiś czas zniszczone samochody zamykały jeźdźcowi drogę, ale jego klacz zwinnymi susłami je przeskakiwała - wyraźnie była wytrenowana. 
   Całe miasto było swego rodzaju obrazem nędzy. Wszystkie rzeczy, które Rick widział na własne oczy o tym świadczyły. Myślał, że tak wielka metropolia zdołała się uchronić przed żywymi trupami, lecz nic ku temu nie świadczyło. Nie było żadnych oznak stacjonowania policji, wojska czy Gwardii Narodowej.
   Policjant zbliżał się powoli do centrum miasta. Małe domki zamieniały się w coraz większe budynki. Brązowowłosy nerwowo rozglądał się. Spośród niezliczonej ilości kawiarni, sklepów i kiosków - a raczej tego, co z nich zostało - zauważał małe zaułki, w których leżały stwory wydające pomruki. 
   Z każdych stron wychodziło coraz więcej żywych ciał. Wszystkie z nich powoli snuły się w stronę funkcjonariusza i konia. Zwierze lekko przestraszone parsknęło.
   - Spokojnie, są od nas o wiele wolniejsze... - rzekł Rick do klaczy. Miał nadzieję, że mimo zwiększającej się liczby zombie, te nie dopadną go. Niestety, jego nadzieja była złudna...
   - Szlag! - krzyknął, gdy został otoczony przez żądne krwi, niekompletne i ropiejące ciała - Dalej dziewczyno, zabierajmy się stąd! - dodał, szarpiąc pośpiesznie za uwiąz zwierze, lecz potworów było za dużo - Szlag. Szlag. Szlag. Szlag!
   Koń przeraźliwie przestraszony, próbując zaatakować przednimi kopytami trupy, zrzucił policjanta na ziemię. Ten, upadłszy, widział, jak zwierze było zjadane przez padliny. O dziwo, żadne z nich nie było nim zainteresowane, tylko beznamiętnie szło w kierunku klaczy... A raczej tego, co z niej zostało.
   - O Boże... - powiedział funkcjonariusz. Niepotrzebnie, ponieważ kilka zombie zaczęło iść w jego stronę - Szlag! - dodał, gdy jeden z nich zbliżył się do niego niebezpiecznie blisko. Na szczęście toporek ze stodoły przydał się. Brązowowłosy zamachnął się i momentalnie rozpłatał czaszkę potworowi. Ten osunął się na ziemię wraz z narzędziem w głowie, więc mężczyzna wyjął je i pobiegł dalej.
   - Jasna cholera... Kanalie! Co was, u diabła, napadło?! - krzyknął i natychmiastowo dobył pistolet z kabury, strzelając w głowy żywych trupów.
   Niestety na miejsce jednego pojawiały się dwa kolejne... Rick nie miał wyjścia: pobiegł w kierunku bocznej uliczki między kamienicami i tam...
   - Aaau! - zawył, ponieważ ktoś pociągnął go mocnym szarpnięciem za kurtkę.
   Nie był to nieżywy... To młody, skośnooki chłopak w czapce z daszkiem, niebieskiej bluzie i czarnych jeansach z plecakiem na plecach.
   - Mogę cię stąd wydostać. Chodź za mną! - powiedział młodzieniec i pobiegł w stronę zaułka. Po chwili odwrócił się do policjanta i dodał: - I przestań strzelać! Sprowadzisz nam na łeb całe miasto!
   Funkcjonariusz odwrócił się za siebie i zauważył zmierzające w jego kierunku dziesiątki zombie...
   - Nie przejmuj się nimi. Kiedy tu dotrą, będziemy już daleko. Czekaj - to powiedziawszy skośnooki wszedł na stojący obok ceglanej ściany budynku zielony kubeł na śmieci i skoczył na ostatni szczebel zwisającej drabiny, aby ściągnąć ją na dół - Uff! Udało się za pierwszym razem... Ech! Jest! Szybciej, człowieku. Próbuję uratować ci życie! Na co czekasz?!
   Rick po tych słowach natychmiast szybkim ruchem schował toporek za pasek i pistolet do kabury, po czym zaczął powoli wchodzić na coraz wyższe stopnie metalowej drabinki. Gdy był już na metalowym balkonie, powiedział zdyszany:
   - Prze... Przepraszam. Po prostu nigdy... Uff... Nigdy nie widziałem ich tak wiele...
   - Spoko... Idziemy dalej - odparł chłopak.
   Kilka minut później obydwaj byli już na dachu budynku. Widok, jaki rozpościerał się z niego był normalny... Normalny jak na te zwariowane czasy. Na każdej ulicy znajdowało się dziesiątki stworów. Niektóre z nich wciąż były przy zwłokach konia, na którym jeszcze kilka minut temu jechał brązowowłosy.
   - Więc jesteś szczęściarzem... To jeszcze nic... Gdybyś zapuścił się w miasto parę kroków dalej... Nie byłoby cię tutaj - mruknął skośnooki i podał rękę wchodzącemu na dach Policjantowi.
   - Co?
   - Chodź, musimy się spieszyć! - krzyknął młodzieniec i zaczął biec niebezpiecznie w stronę przerwy między budynkami, jakby chciał spaść.
   - Nie! - krzyknął Rick, lecz chłopak go nie posłuchał i dalej biegł. Przeskoczył na kolejny dach, a policjant dodał: - O nie, nie, nie. Nie ma mowy!
   - Ech... Będziesz... Uff... Musiał... - rzekł zdyszany skośnooki - Posłuchaj... Ja ciągle to robię... Jest łatwo. Kiedy zejdziemy z tego budynku, te trupy będą wciąż na nas czekać. Chyba nie chcesz stać się ich obiadem? Po prostu... Zaufaj mi.
   Funkcjonariusz rozważył w myślach dokładnie każde słowo, które padło z ust jego towarzysza, cofnął się i zaczął biec w kierunku kolejnego dachu. Gdy był już nad przepaścią, skoczył i... I brakowało mu kilka centymetrów, by znaleźć się na zadaszeniu. Trzymał się gzymsu, przez co niebezpiecznie balansował nad urwiskiem.
   - Jezu, człowieku! - krzyknął młodzieniec pomagając wnosić brązowowłosego - Powinieneś był najpierw przerzucić worek!
   - Te... Teraz mi o tym mówisz?!
   - Musimy się spieszyć, zanim znów się rozproszą. Kiedy zejdziemy z budynku, bądź gotowy do biegu. Nie martw się, nie musimy uciekać daleko - rzekł chłopak, po czym zaczął zmierzać w kierunku drabiny, która prowadziła na sam dół kamienicy i dodał: - Jeszcze nie jesteśmy bezpieczni... Ale ten dom stoi na skraju miasta, blisko lasów. Musimy przebiec jedną przecznicę, żeby się do nich dostać... I pewnie napotkamy jeszcze kilka stworów...
   Po chwili obydwaj mężczyźni byli na metalowym balkonie, kilka metrów nad ziemią. Skośnooki powiedział:
   - Te trupy są strasznie powolne, więc nie powinieneś mieć kłopotów z ominięciem ich. Nie strzelaj... I nie pozwól im się dotknąć. Jedno ugryzienie i po tobie.
   - Rozumiem.
   Minutę później znajdowali się w kolejnej bocznej uliczce. Różniła się ona od poprzedniej tym, że nie było na niej ani jednego potwora. Gdzieniegdzie leżały tylko pojedyncze kartki i śmieci.
   - Tędy - rozkazał chłopak. Gdy znaleźli się przy drewnianym płocie, ten odchylił jedną deskę i przeszedł dalej. To samo uczynił Rick.
   Byli na ulicy domków jednorodzinnych. Wśród najczęściej białych zabudowań walały się przedmioty domowego użytku, deski, kubły na śmieci... Na pozór nie było tam żadnego żywego trupa. 
   Policjant i skośnooki młodzieniec biegli na ulicy zmierzając w kierunku ledwo widocznych gęsto porośniętych drzew. Nagle funkcjonariusz potknął się o leżącego stwora.
   - Uważaj! 
   - Uff... Nie widziałem go - rzekł brązowowłosy. 
   - Chłopie, musisz mieć oczy otwarte! Gdzie byłeś przez ostatnie parę miesięcy?!
   - W śpiączce...
   - Poważnie? - spytał niedowierzająco chłopak i rozejrzał się dookoła siebie. Byli już w lesie.
   - Tak... Wczoraj się obudziłem w szpitalu. Ja... Możemy się zatrzymać? To bezpieczne?
   - Tylko na chwilę.
   Rick westchnął. Był naprawdę zmęczony - do najmłodszych nie należał. Powiedział: 
   - Mówiłeś wcześniej o mieście... Że jest takie niebezpieczne... Gdzie są wszyscy mieszkańcy?
   - No... Właśnie oni chcieli nas zjeść. Nie można jeż wchodzić do miast... Ci, którzy w nich byli, nie żyją. Rząd próbował wszystkich zagonić do większych metropolii, żeby łatwiej nas chronić. W efekcie... Zgromadzili całe jedzenie w jednym miejscu. Zrobili tym stworom dosłownie szwedzki stół. W ciągu tygodnia wszyscy w Atlancie zginęli. Co było dalej... Nie wiemy. Nikt nie może się do niej dostać, a tym bardziej wydostać... Miałeś tam rodzinę?
   Funkcjonariusz zbladł. Osunął się na kolana. Z jego oczu powoli zaczęły wypływać łzy. 
   - Żonę... I syna...
   - Przykro mi... Żałuję, że w ten sposób poznałeś prawdę... - mruknął skośnooki i położył swoją rękę na ramieniu policjanta. Po chwili wycierając twarz rękawem kurtki Rick podniósł się z ziemi.
   - My... Mieszkaliśmy w Kentucky... Kiedy dowiedziałem się, że ludziom kazano przemieszczać się do większych miast, pomyślałem, że moja żona zabrała syna do domu swoich rodziców... Do Atlanty... Może tu nie przyjechali... Ale nie wiem, gdzie indziej mogliby być.
   - Nie trać nadziei... Widziałem różnych ludzi, którzy przeżyli kompletnie popieprzone sytuacje... Na przykład, u nas w obozie jest jeden facet, który wydostał się z Atlanty...
   - Powiedziałeś... W obozie?
   - Tak... Właśnie tam idziemy. Jest tam więcej ludzi. Już prawie doszliśmy. Chodź...
   Mężczyźni zmierzali wciąż głębiej w las. Ciemnozielona trawa dorastała im do kolan, a wśród gałęzi roślin latały ptaki.
   - Większość z nas to "spóźnialscy" - ci, którzy nie zdążyli do miast... Tak, jak ty. Nie mogliśmy się dostać do nich, więc rozbiliśmy obóz - rzekł młodzieniec.
   - Więc po prostu tu biwakujecie? Czy to bezpieczne?
   - Tak... Śpimy w samochodach... I po kolei trzymamy nocne warty. Pomyśleliśmy, że gdy będziemy się trzymać blisko miasta, to siły porządkowe szybciej nas odnajdą, kiedy uporają się z tym całym bajzlem... O, jesteśmy już.
   Oczom policjanta ukazało się obozowisko. Kilkanaście samochodów i kempingowiec. A także kręcący się między nimi ludzie: kobiety, mężczyźni, dzieci. A wśród nich...
   - Wielkie nieba! - krzyknął zdumiony funkcjonariusz, ponieważ ujrzał swoją... Żonę i swojego syna!
   - Rick! - krzyknęła czarnowłosa kobieta biegnąc w stronę brązowowłosego.
   - Tata? Tata... - powiedział z niedowierzaniem mały chłopczyk.
   - Lori? Lori! Carl! Dzięki Bogu!
   Wszyscy trzej po chwili zastygli w głębokim uścisku. Obejmowali się z niezwykłą miłością. Nie wiedzieli, czy jeszcze w ogóle się zobaczą... Ale jednak. Zarówno Rick, Lori i Carl byli najbardziej szczęśliwymi ludźmi na świecie w tych porąbanych czasach. Do tej pory tylko nadzieja, że się jeszcze kiedykolwiek się spotkają, i miłość napędzała ich serca, aby żyć. Widocznie nadzieja nie jest "matką głupich", jak mówiono...
   - Tak... Tak się o was martwiłem... - mruknął policjant, muskając ustami swoją żonę we włosy.
   Do tej szczęśliwej trójki nagle podszedł mężczyzna w czarnej czapce z daszkiem i kurtce policyjnej. To był partner Ricka ze służby - Shane. To razem z nim był wtedy, gdy go postrzelono.
   - Dobrze cię widzieć, stary - rzekł przyjaciel brązowowłosego i położył swoją rękę na ramieniu Ricka.
   - O mój Boże, Shane!
   - Shane pomógł nam się dostać tutaj... Bez niego nie dalibyśmy rady - wtrąciła Lori , która wciąż ze szczęścia miała łzy w oczach.
   - W takim razie... Mam wobec ciebie dług wdzięczności, którego nigdy nie będę w stanie spłacić - mruknął Grimes, trzymając swoje ręce na ramionach kolegi.
    - Rick, proszę cię... To nic takiego. Musiałem się zrehabilitować po tym, jak pozwoliłem ciebie postrzelić przez tego skurczybyka... 
   - Stary, to nie była twoja wina. Poza tym, już dobrze się czuję... Mając was wszystkich przy sobie - odpowiedział brązowowłosy spoglądając na swoją żonę trzymającą za głowę Carla.
   - Ech... W porządku. Oprowadzę cię...

piątek, 17 stycznia 2014

Część 1: Dni utracone - - 002

Rozdział Drugi

Bolesne wspomnienia


   Po pół godziny wszyscy trzej znajdowali się przed dwupiętrowym budynkiem zbudowanym z ciemnoczerwonej cegły. Wokół niego znajdował się mały, asfaltowy parking ogrodzony żelazną siatką. Leżały na nim porozrzucane kartki. Rick, ciemnoskóry mężczyzna i chłopczyk stali przed drzwiami, nad którymi wisiała tablica z napisem: "Cynthian Police Departament". Funkcjonariusz wziął z kieszeni pęk kluczy i zaczął szukać odpowiedniego.
   - Więc jesteś gliną, hę? - zapytał  czarnoskóry.
   - Tak - odpowiedział policjant.
  - Po tym, jak powiedziałeś, że zostałeś postrzelony, wziąłem cię za myśliwego. Ale skoro jesteś gliną... Chyba nie przeszkadza ci to, że mój syn i ja zamieszkaliśmy w domu twoich sąsiadów?
   - Nie aresztuję cię, jeśli o to ci chodzi. Większość domów na mojej ulicy zostało splądrowanych. Ty uporządkowałeś ten, w którym mieszkasz. Thompsonowie pewnie jeszcze ci podziękują, kiedy wrócą... - rzekł Rick, włożył odpowiedni klucz do zamku i dodał: - Jeśli tylko nie będziesz później o niego walczył.
   - My go nie kradniemy... Po prostu ta okolica wydawała się bezpieczniejsza. Nie sądzimy, by przez to, że tam mieszkamy, komuś stała się krzywda... Dlatego, według mnie, nie ma w tym nic złego.
   - Och, nie musisz się usprawiedliwiać. Dbasz o bezpieczeństwo swojego syna. Ja sam odchodzę od zmysłów, kiedy myślę o swoim... Rozumiem cię.
   Drzwi się otworzyły. Oczom wszystkich ukazało się obszerne pomieszczenie, pomalowane na kremowo. Znajdowało się w nim kilkanaście biurek z komputerami i liczne szafy przy ścianach. Po chwili towarzysz brązowowłosego powiedział:
   - Doceniam to, że mnie rozumiesz... Wiesz, chyba nie mówiłeś jak się nazywasz.
   - Rick... Posterunkowy Rick Grimes, do usług. A ty?
   - Och, Morgan Jones... A to mały Duane.
   Mężczyźni uścisnęli sobie serdecznie dłonie i poszli w kierunku jednego ze stołów. 
   - Dobry z ciebie człowiek, Morganie. Naprawdę jestem ci wdzięczny, że mnie tu przywiozłeś - mruknął funkcjonariusz z sympatią.
   - Było warto, choćby dlatego, żeby z kimś porozmawiać. Mój syn chce mówić tylko o kreskówkach i... He, he... Puszczaniu bąków...
   - He... - zaśmiał się policjant, lecz po chwili przypomniał sobie wszystkie żywe trupy... Miał przed oczyma ich niekompletne, ropiejące twarze i wykrzywione w strasznym grymasie usta... Natychmiast spochmurniał - Szlag. Po tym wszystkim... Po tym wszystkim, co zobaczyłem czuję się winny za to, że się śmieję...
   Morgan podszedł do niego, położył swoją rękę na Ricka ramieniu i powiedział:
   - Hej, stary... W porządku. Widziałeś naprawdę porąbane rzeczy... Wszyscy widzieliśmy. Nie możesz się załamywać. Musisz po prostu żyć, nie myśląc o tym... Inaczej zwariujesz.
   - Tak... 
   Brązowowłosy otworzył szafkę w jednym z drewnianych biurek i wyjął rewolwer. 
   - Po co ci to? - zapytał czarnoskóry.
   - A, to? Pomyślałem, że mógłbym zabrać kilka ze sobą... Na wszelki wypadek. A skoro o tym mowa... Chodź za mną.
   Wszyscy podeszli do jednych z metalowych drzwi. Policjant po chwili otworzył je. Za nimi znajdował się magazyn, a wręcz arsenał z bronią. Było tu kilkanaście rodzajów strzelb, karabinów i pistoletów. Stały one na specjalnych podestach nad komodą. Tuż obok, w szklanej szafce, można było dostrzec kaski i kamizelki kuloodporne.
   - Fiu... - gwizdnął z zachwytu Morgan.
   - Weź sobie kilka. Jeśli na stwory działa walenie łopatą po łbie, to jestem pewien, że broń palna również. Oszczędzi ci nieco fatygi - rzekł Rick - Naboje są w szafce pod stojakiem na broń. Tylko zostaw trochę dla mnie. Zaraz wrócę.
   Policjant wyszedł, a Jones zbliżył się do jednej ze strzelb. Wziął ją i dokładnie oglądał. Po chwili jego syn sięgnął po kolejną broń i zapytał go:
   - Mogę?
   - Nie, cholera. Niczego nie dotykaj.
   - Jestem wystarczająco duży, tato...
   Morgan wziął pistolet leżący na komodzie i chowając go pod pasek od spodni odpowiedział:
   - Tak, jesteś... Jutro nauczę cię, jak posługiwać się strzelbą... Ale na razie nie możesz ich dotykać.
   Po tych słowach Rick wszedł do magazynu ubrany w policyjny mundur. Na kremowej koszuli miał brązową kurtkę z odznaką, a na głowie kapelusz szeryfa.
   - Wystarczy dla nas obu naboi? - spytał.
   - Proszę... Pasuje do ciebie ten strój - mruknął czarnoskóry.
   - Trzymałem zapasowy mundur w swojej szafce. Pomyślałem, że skoro jadę do dużego miasta, w którym schroniło się wielu ludzi... Może gliniarzowi będzie łatwiej podróżować, więc powinienem wyglądać jak glina - odparł brązowowłosy i dodał: - Weź to, co wybrałeś i chodź za mną tylnym wyjściem. Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę.
   Mężczyźni wzięli po jednej policyjnej torbie z kilkoma strzelbami i pistoletami wraz z załadowanymi magazynkami. Kilka minut później obaj byli na tylnym brukowanym parkingu, ogrodzonym - jak ten przed komisariatem - żelazną siatką. Stały tam dwa policyjne radiowozy. Powoli zbliżała się noc.
   - Weź ten z lewej. Nie jeździ tak dobrze jak tan nowy, ale jest lepszy od twojego hatchbacka. Jeśli mam dotrzeć aż do Atlanty, będę potrzebował nowszego - powiedział funkcjonariusz. 
   - Czekaj... Co? - zapytał zdziwiony propozycją Morgan. 
   - Jeśli będziesz musiał gdzieś pojechać, w takim wozie będziesz bezpieczniejszy.
   Rzeczywiście. Lewy wóz był opancerzony wzmocnioną metalową blachą, którą dopiero duża seria pocisków mogłaby uszkodzić. Tak jak drugi, był pomalowany na czarno-biało i miał na drzwiach bocznych napis "Police". 
   - Ale... - mruknął Jones, lecz nie dokończył.
   - Nie ma sprawy. Po prostu wykonuję swoją pracę. W tych okolicznościach nie przychodzi mi do głowy lepszy sposób, by "chronić i służyć" - rzekł Rick i rzucił do towarzysza plik kluczyków od samochodu - Kiedy wszystko wróci do normy... Będziesz musiał go oddać... Więc staraj się go nie rozbić ani nie nabij zbytnio licznika.
   - Dziękuję ci, Rick. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo nam to pomoże - odparł Morgan, podczas gdy brązowowłosy wrzucał torbę z bronią na przednie siedzenie w radiowozie.
   - Słuchaj, ty już mi pomogłeś... - zaczął policjant, lecz nagle usłyszał dźwięk szarpanej siatki - Co to było?!
   Był to jeden z miejscowych policjantów. A tak naprawdę to, co z niego zostało. Zamieniony w żywego trupa za wszelką cenę próbował dostać się do mężczyzn i chłopczyka. Swoimi ropiejącymi rękami trząsł żelazne ogrodzenie. Ze swoich krwistych ust wydawał:
   - Uuch! Uuch! Uuch...
   - Uwaga! - krzyknął Rick zauważywszy potwora. Wziął pośpiesznie rewolwer z kabury, odbezpieczył i zaczął celować w jego stronę.
   - Nie - mruknął Morgan kładąc swoją rękę na broń brązowowłosego - Zostaw go w spokoju. Nie przedostanie się tutaj... Możesz potrzebować tego pocisku później.
   - Tak... Masz rację. Lepiej zabierzmy stąd wozy, zanim dojdzie do bramy - powiedział policjant i stanął przy drzwiach do pojazdu.
   - Zobaczymy się jeszcze? - zapytał Jones.
   - Pewnie... Jesteśmy sąsiadami. Miej oko na mój dom.
   - Zrobi się. Żegnaj, powodzenia.
   - Żegnaj...
   To mówiąc, funkcjonariusz wsiadł do samochodu, włączył silnik i po chwili już mijał żelazną siatkę, zostawiając za sobą komisariat. Jechał przez opuszczone centrum miasta. Jak wszędzie, na ulicach leżały porozrzucane kartki, krzesła, kubły na śmieci... Co kilka metrów zauważał wolno poruszające się ciała. Domy miały powybijane szyby, pootwierane drzwi wejściowe... To wszystko świadczyło tylko o...
   "Apokalipsa..." - pomyślał Rick. 
   Dopiero co zauważył, że znajdował się już przy szpitalu. Wyszedł z wozu i przeszedł koło czerwonego fiata rozbitego o lampę uliczną. 
   - Gaaa... Guuk - mruknął żywy trup, który leżał z oderwanymi nogami - tam, gdzie policjant widział go ostatnim razem przy rowerze.
   Strzał. 
   Z lufy broni brązowowłosego leciał dym, a z jego oczu jedna, samotna łza. Po chwili wytarł swoją twarz rękawem kurtki i poszedł do radiowozu.
   Jechał kilka godzin. Na rozgwieżdżonym niebie było widać pełny księżyc. Na opuszczonej autostradzie nie było ani jednej żywej duszy, ani jednego pojazdu...
   Powoli wschodziło słońce. Wśród wysoko porastającej trawy wokół jezdni, po lewej stronie, stała tablica z napisem: "Welcome to Georgia". Policjant wiedział, że był już coraz bliżej swojego celu - Atlanty.
   Kilka mil dalej zauważył stację paliw. Miał szczęście, ponieważ licznik benzyny zbliżał się niebezpiecznie do poziomu 0. Po chwili stał już przy dystrybutorze i próbował wlać trochę substancji do samochodu. 
   - Cholera jasna! - krzyknął i kopnął pojemnik z nią, ponieważ z pistoletu nie wyleciała ani jedna kropla.
   Pojechał dalej, lecz po kilku milach przejechanej drogi, pojazd zgasł.
   - Niech to szlag!
   Rick wyjął torbę z bronią i postanowił iść na pieszo. Po kilku minutach po prawej stronie szosy zauważył biały dom. Pobiegł w jego stronę. Wśród budynku rosło kilka drzew i stała drewniana szopa. 
   Brązowowłosy wszedł na werandę i zapukał do drzwi. Nikt nie otwierał, więc postanowił wejść.
   - Jest tam kto?! - krzyknął i pociągnął klamkę - Wchodzę...
   Gdy był w zielonym przedpokoju, w którym stała wielka, drewniana szafa z ubraniami powiedział:
   - Nie przyszedłem by zrobić wam krzywdy ani was ograbić... Potrzebuję po prostu tylko trochę benzyny...
   Przeszedł trochę dalej i poczuł nieprzyjemny zapach. Pociągnął nosem i zajrzał za drzwi, z których ów zapach się rozprzestrzeniał.
   - Aach!
   Krzyk policjanta był uzasadniony. Na podłodze leżały trzy trupy: kobiety i dwóch dzieci... Wszystkie z nich trzymały w rękach książki, w tym Biblię... Wszystkie z nich miały dziury od pocisków na czołach...  Na fotelu obok ciał siedział kolejny trup trzymający w ręku pistolet. Fetor, który wydzielały szczątki spowodował odruch wymiotny u funkcjonariusza. Natychmiast wybiegł z domu na werandę i zwymiotował.
   Po kilku sekundach zaczął zmierzać w kierunku szopy. Otworzył zaryglowane podwójne drzwi i zauważył gniadego konia stojącego w zagrodzie pośród snopów siana.
   - Witaj... - mruknął, podszedł do zwierzęcia - Hej, dziewczyno... Zostawili cię tutaj zupełnie samą? Przydałaby mi się twoja pomoc... Jeśli jesteś zainteresowana. Próbuję dostać się do Atlanty, żeby dołączyć do mojej żony i syna.
   Rick pogłaskał po grzywie klacz, wziął siodło, włożył na nią i rzekł:
   - Byłaś kiedyś w Atlancie? Naprawdę nie jest tak daleko...
   Po chwili zauważył małą siekierkę wbitą w pień drzewa i wziął ją.
   - Nie masz nic przeciwko temu, żebym to zabrał? Myślę, że może się przydać... Jesteś gotowa, maleńka?
   Brązowowłosy wsiadł na konia i krzyknął:
   - W drogę!
   Klacz popędziła jak oszalała. Policjant ledwo trzymał się w siodle. 
   - Zwolnij, dziewczyno! Wiem, że byłaś w tej stodole przez jakiś czas, ale szybko się zmęczysz. Hola! - rzekł, pociągnął zwierzę za uwiąz i gdy to zwolniło, dodał: - Tak lepiej... Nie chcę, żebyś padła, zanim tam dojedziemy. Więc... Jak masz na imię?
   Po kilku milach jazdy funkcjonariusz zaczął monolog do konia.
   - Wiesz... Mam dobry pomysł. Opowiadając o najszczęśliwszym dniu w moim życiu, na pewno zapomnę o całym tym bajzlu, który ostatnio widziałem... A więc... Tamtego ranka poszedłem do pracy. Siedziałem na posterunku, pijąc drugi kubek kawy. Gildry opowiadał o pijaku, którego zamknęli poprzedniej nocy... Potem zadzwonił telefon... To była moja żona, Lori. Wody jej odeszły niecałe dziesięć minut po moim wyjściu do pracy. Zabrałem płaszcz i pobiegłem do domu. Kazałem Gildroyowi zadzwonić do doktora Stevensa, żeby zaczekał na nas w szpitalu - mówił, a klacz cicho parsknęła - Bez przeszkód dowiozłem ją na miejsce. Jeden z nielicznych razy, kiedy użyłem syreny w swoim radiowozie, he... Cały czas trzymałem ją za rękę. Było trochę komplikacji... Musiała mieć cesarkę. Bardzo się denerwowałem, ale dobrze poszło - mężczyzna cicho przełknął ślinę i dodał: - Kiedy pierwszy raz ujrzałem małego Carla... Ja...
   Rick nagle zmarkotniał. Na wspomnienie swojego synka zrobiło mu się smutno... Zacisnął wargi, aby nie wybuchnąć płaczem. Z jego oczu wypłynęło kilka samotnych łez. Nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy swoje dziecko i żonę, czy kiedykolwiek jeszcze będą razem... 
    - Wiesz, po namyśle... Wspominanie dobrych chwil sprawia, że wszystko staje się o wiele gorsze...   
   Nagle zza horyzontu zaczęły się wyłaniać wysokie wieżowce...
   Atlanta była coraz bliżej. 

piątek, 10 stycznia 2014

Część 1: Dni utracone - - 001

Rozdział Pierwszy  

Życie pośród nich...


   Jedna z wielu starych szos w Kentucky. Gdyby pewien więzień nie uciekł z więzienia w hrabstwie Grant, droga ta byłaby zapomniana przez wszystkich, jak każdego dnia od 3 lat - bo kto jeździ starym, poszarpanym asfaltem, gdy ma obok piękną, nową autostradę?
   Na polanie przy szosie pasły się gniade konie. Spokojnie jadły trawę, lecz nagle oderwały się od swojej ulubionej czynności i spojrzały w kierunku ulicy. Jechał tam zawrotną prędkością w białym samochodzie ów zbieg.
   Około 2 mile dalej czekali na niego dwaj policjanci uzbrojeni w pistolety. Stali za radiowozem. Jeden z funkcjonariuszy miał brązowe włosy i był wyraźnie mniejszej postury niż drugi - czarnowłosy. Po chwili obaj zauważyli biały samochód zbliżający się w ich stronę.
   - Nie jest dobrze, Rick - powiedział policjant o czarnych włosach do swojego kompana. W jego głosie było słychać lekki strach. Gdy samochód z uciekającym więźniem zatrzymał się kilka metrów przed nimi, schowali się za radiowóz - Gość chyba nie pochodzi stąd...
   - To chyba dość bezpieczne założenie, Shane. - odpowiedział drugi mężczyzna, po czym dodał: - Gdy otwierali więzienie w hrabstwie Grant, nie sądziłem, że będziemy zajmować się ich zbiegami! Oni uciekają, a zajmować musimy się nimi my - słabo doinwestowana policja...
   Nagle policjanci usłyszeli ochrypnięty głos:
   - Nie wrócę tam! Prędzej zginę!
   Brązowowłosy rzekł poddnerwowany:
   - Szlag! Wsparcie jest pewnie z dziesięć mil stąd! A my za tym wozem stanowimy łatwy cel... - w tym momencie głośno przełknął ślinę i ciągnął dalej: - Osłaniaj mnie... Spróbuję dobiec do rowu i zajść faceta z boku.
   Po tych słowach Shane zaczął celować w stronę więźnia zza maski radiowozu, a Rick zaczął, lekko podkurczając nogi, gotowy do oddania strzału w każdej możliwej sekundzie, iść do swojego celu. Lecz nagle zbieg jakby wpadł w furię i zaczął strzelać we wszystkie strony ze swojej strzelby. Jeden pocisk trafił w broń Shane'a, przez co wyleciała mu, zacierając jego dłoń. Gdy masował swoją obolałą część ciała, Rick wciąż szedł wolno do rowu...
   - Rick! Nie! - rozległ się rozpaczliwy krzyk czarnowłosego policjanta.
   Jego przyjaciel leżał z przestrzelonym ramieniem na starym, poszarpanym asfalcie.
   "Rick! Rick! Ocknij się! Rick!" - w głowie brązowowłosego rozbrzmiewały głosy.
   "Ocknij się... Rick, proszę... Ocknij się!"
   - Uuch!
   Rick obudził się. Leżał w łóżku szpitalnym. Obok niego stała kroplówka przymocowana na metalowej rurce, krzesło oraz półka z trzema szafkami. Sam policjant był ubrany w szpitalną piżamę, a właściwie długą, białą koszulę. Chwilę leżał na łóżku, po czym zrzucił z siebie białą kołdrę i usiadł na jego krawędzi. Wziął kroplówkę, podparł się o metalową rurkę i zrobił jeden krok do przodu. Jego nogi zrobiły się jakby miękkie, przez co zachwiał się i razem z rurką spadł na podłogę.
   - Siostro! - zaczął krzyczeć po pomoc, lecz odpowiedź nie nadeszła.
   Chwilę leżał oparty o nogę łóżka, a po kilku sekundach zaczął rozglądać się nerwowo po sali. Spostrzegł szafkę, powoli podczołgał się do niej i otworzył najniższą szufladę. Zobaczył tam swoje ubrania, klucze do domu i samochodu oraz odznakę policyjną.
   Po dwóch minutach wyszedł już swobodnie z pokoju ubrany w jasnoszarą koszulkę, ciemnoniebieskie jeansy oraz czarne buty.
   - Hej? - powiedział na korytarzu - Hej?! Jest tu kto?!
   Jego pytanie było uzasadnione, albowiem w całym holu nie było ani jednej duszy. Na podłodze były porozrzucane pojedyncze kartki i przybory medyczne.
   Rick podszedł w stronę rejestracji. Gdy stał przy blacie, przy którym zazwyczaj urzędują pielęgniarki, zauważył przwrócony telefon i ekran od komputera. Całe to pomieszczenie wyglądało na opuszczone w popłochu.
   - Co, u diabła?! Czy wszyscy naraz zrobili sobie przerwę?!
   Mężczyzna chwilę stał w bezruchu przyglądając się w cały nieład, który go otaczał. Po chwili poszedł dalej, w stronę, w którą wskazywała tabliczka "Wyjście ewakuacyjne". Nagle zauważył windę. Nacisnął przycisk i drzwi się otworzyły. Wszedł i wskazał piętro pierwsze.Chwilę później otworzyły się drzwi. Rozległ się wielki szelest. Był to szelest spadającego bezwładnie ciała...
   Do windy wleciał martwy człowiek! Gdy tylko Rick zauważył twarz w pół rozdartą, z której było widać czaszkę, a także liczne miejsca, w których było ludzkie mięso i krwawe rany, krzyknął przestraszony:
   - Ach! Pomocy!
   Brązowowłosy opadł z przerażenia na metalową podłogę windy i poczuł intensywny zapach stęchlizny. Bliski widok tego trupa sprawił, że natychmiast wypadł - tak szybko, ile miał sił w nogach - na korytarz.
   - Niech... Niech ktoś mi po-pomoże! - burknął, po czym cicho dodał: - Ktokolwiek...
   Po chwili, wciąż mając przed sobą postać martwego człowieka, zaczął iść dalej. Zauważył podwójne, drewniane drzwi, a nad nimi napis: "Stołówka".
   Jego oczom ukazała się belka, którą owe drzwi były zaryglowane.
   - Co, u diabła? - spytał się sam siebie, po czym zaczął wyjmować kawałek deski i dodał: - Co tu się stało?
   Policjant otworzył drzwi i zauważył dziesiątki... trupów?! Ale przecież ci ludzie żyli, ruszali się... Choć wyglądali, jakby umarli już dawno. Ich ciała były w stanie daleko posuniętego rozkładu. Gnijąca, owrzodzona skóra całymi płatami odpadała z ich twarzy, rąk i nóg... Spod krwistoczerwonych kawałków mięśni było widać piszczele, żebra, czaszki... Ropiejące usta były wykrzywione w straszliwym grymasie, a martwe oczy patrzyły niewidzącym wzrokiem w którym kryła się niewypowiedziana groźba... Można było też dostrzec narządy zwisające z ich szkaradnych, niekompletnych ciał. Wszystkie z tych potworów wydawały dziwne odgłosy - jakby pomruki. To były zombie...
   - Uch. Uch. Uch! - wydawał ze swoich ust zdumiony i piekielnie wystraszony Rick. Nagle jeden z trupów zaczął iść w jego stronę. Mężczyzna upadł z przerażenia na podłogę i zaczął się czołgać - chciał uciec od potworów - Uff! Stój! Zostaw mnie! - krzyczał.
   Brązowowłosy wstał, a po chwili stwór chwycił go za koszulkę.
   - Nie rozumiesz?! - krzyknął do niego, podczas gdy razem wypadli na klatkę schodową - Proszę! - dodał, po czym wraz z potworem spadł ze schodów.
   - Uff! - burknął Rick, gdy upadł - w końcu - na ziemię. Zobaczył, że leży na trupie, którego głowa oderwała się od reszty ciała pod wpływem upadku. Jak najprędzej wstał, ponieważ na stopniach schodziły już kolejne zombie. Wyszedł przez podwójne drzwi i znalazł się na odkrytym parkingu piętrowym. Zdjął pasek ze spodni i obwiązał nim klamki, aby potwory dalej za nim nie poszły.
   - Do diabła, co to wszystko znaczy?! - powiedział policjant i zaczął kierować się w strone jednego samochodu stojącego na tym wielkim parkingu. Był to granatowy hatchback. Wokół niego leżało mnóstwo śmieci: od papierów do resztek jedzenia. Mężczyzna pociągnął za uchwyt od drzwi pojazdu, lecz te ani drgnęły.
   - Szlag.
   Po kilku minutach był już przed budynkiem szpitalu. Szedł wąską uliczką prowadzącą do głównej drogi. Spojrzał za siebie. Widział teraz cały kompleks szpitalny: kilka białych bloków i parking piętrowy. Poszedł dalej i rozglądał się wokół siebie. Spostrzegł, że trawa była kilka tygodni nie przycinana, ponieważ odznaczała się niezwykłą wysokością i bujnością. Zauważył też tablicę informującą o nazwie lecznicy, na której napis głosił: "Harrison Memorial Hospital".
   Brązowowłosy znalazł się na szosie głównej. Poszedł w stronę zabudowań, a mianowicie domków jednorodzinnych. Nagle jego oczu ukazał się czerwony samochód rozbity o lampę miejską. Gdy podszedł bliżej, zauważył rozkładające się ciało.
   - Jezu... - mruknął do siebie.
   Policjant przeszedł jeszcze kilka metrów i zauważył leżący rower obok znaku drogowego. Do najbliższych zabudowań miał jeszcze dużą odległość, więc postanowił go wziąć. Przybliżył się do niego i zauważył... Trupa, który cicho pomrukiwał. Nogi miał urwane, a głowę ledwo całą.
   - Uch! - krzyknął ze strachu Rick.
   - Guu. Glaak... - wycharczał potwór.
   Mężczyzna przez dłuższą chwilę patrzył na niego i wsłuchiwał się w jego odgłosy. Zasłonił sobie usta, a z kącika oka powoli zaczęła mu spływać jedna, samotna łza...
   Ciągle myślał o tym, co te wszystkie trupy robiły za życia i dlaczego zamieniły się w nie... Sądził, że większość z nich było dobrymi i nikomu nic nie winnymi ludźmi...
   Kilka sekund później funkcjonariusz postanowił się pozbierać i wziął rower. Lecz wtedy zaczął jednak jeszcze głębiej o tym myśleć. Upadł na kolana, a rower upuszczony bezwładnie osunął się obok niego.
   "Kim oni byli?"
   - Jezu... - wymamrotał.
   "Dlaczego tacy są?"
   Dopiero po dwóch minutach wstał, wsiadł na rower i pojechał w kierunku domków.
   Gdy był już na ulicy pośród zabudowań, widział wiele gazet rozrzuconych po drodze, zabawek dziecięcych oraz mebli. Nagle zatrzymał się przed jednym z budynków. Był to żółty, jednopiętrowy dom.
   Wszedł do środka. Stojąc na werandzie przed domem, zauważył otwarte na ościerz drzwi.
   - Cholera jasna - rzekł.
   Na ścianie w przedpokoju wisiało zdjęcie, na którym widniała uśmiechnięta twarz Ricka, młodej kobiety i chłopczyka.
   Mężczyzna wszedł do sypialni. Wszystko tam było we wręcz niewzruszonym stanie: ładnie poukładana pościel, porządek na półkach... Lecz gdy poszedł do kuchni, jego oczom ukazał się straszny bałagan. Wszędzie były porozrzucane talerze, stare kawałki jedzenia i sztućce.
   Brązowowłosy wyszedł na dwór. Stanął na środku podwórka przed domkiem i powiedział do siebie:
   - Nic.
   Nagle usłyszał cichy szelest trawy tuż za sobą. Chciał się odwrócić, jednak nie zdążył...
   Uderzenie potężnym szpadlem w głowę spowodowało, że stracił przytomność...
   - Tato! - krzyknęło ciemnoskóre dziecko. Miało czarne, krótko przystrzyżone włosy, czerwoną koszulkę i beżowe spodnie. W dłoni trzymało łopatę.
   - Jezu, cholera! - krzyknął również ciemnoskóry mężczyzna z dłuższymi trochę niż dziecko brązowymi włosam. Ubraną miał na sobie białą koszulę i czarne jeansy - Synu... Coś ty zrobił?
   - On spróbowałby nas zjeść tato - odpowiedział chłopczyk. Na twarzy miał widocznie zarysowaną dumę. W końcu - jak myślał - uratował siebie i ojca.
   - Nie, synu... Ten człowiek żyje.
   Natychmiast dziecko spochmurniało i wydało zzarysowaną dumę. W końcu - jak myślał - uratował siebie i ojca. Wydało z siebie cicho:
   - Och.
   - Weź go za nogi... Pomóż mi go zanieść do środka.
   Nieprzytomny Rick został wzięty do budynku obok żółtego domu.
   Po pół godziny ocknął się. Leżał w ciemnym pokoju, na drewnianym łóżku. Po chwili zauważył ciemnoskórego mężczyznę.
   - Och, ocknąłeś się. Właśnie szykujemy obiad. Zjesz z nami?
   Pytanie to przez dłuższą chwilę zawisło w powietrzu. Policjant był zdezorientowany całą otaczającą go sytuacją...
   - Chwilę. Co tu się, u diabła, dzieje?! - jęknął, wstał i poszedł do pokoju obok. Zobaczył tam siedzącego chłopca i owego mężczyznę przy drewnianym, podłużnym stole, na którym stała lampa naftowa. Też usiadł na krześle.
   - Przepraszam za syna. Uderzył cię łopatą w głowę... - zaczął ciemnoskóry, lecz funkcjonariusz mu przerwał:
   - Co? O czym ty mówisz?
   - Po prostu myślał, że jesteś jednym z tych... stworów.
   - Stworów? Masz na myśli te monstra, które są w szpitalu?! Kim jesteście? Co, u diabła, się dzieje?
   - Hej, hej... Uspokój się, stary. To było jedynie nieporozumienie. Mój syn nie miał złych zamiarów.
   - Jak to wszystko się stało? Co poszło nie tak? - spytał swojego rozmówcę zdezorientowanym tonem Rick.
   - Chwilkę. Wstrzymaj się... Cholera, to ty o niczym nie wiesz?!
   Policjant wziął głęboki oddech, po czym rzekł:
   - Postrzelono mnie... Obudziłem się w szpitalu i zostałem zaatakowany. Poszedłem do domu... Mojej żony i syna nie było... Całe cholerne miasteczko było opuszczone. Nie wiedziałem, co się, u diabła, dzieje.
   - Ech... Wszystkie media zamilkły po kilku tygodniach. Od tego czasu nie słyszałem żadnych wieści. Jeśli znaleźli sposób na powstrzymanie tego... To my tutaj jeszcze go nie znamy. Stwory są wszędzie - wyjaśnił ciemnoskóry mężczyzna.
   - Mówisz, że nikt nie zna przyczyny?
   - Mhm... Stwory eliminuje porządny cios w głowę, dlatego mój chłopak rąbnął cię łopatą. Nic innego na nie nie działa. Kiedy któryś zaplącze się na nasze podwórko, zajmujemy się nim. Staramy się być cicho... Przyszłyby po nas, gdyby wiedziały, że tu jesteśmy... Wiesz, zanim media przestały nadawać, władze zaapelowały o przenoszenie się do dużych miast. Ogłoszono, że tam będzie bezpieczniej. Ale ja postanowiłem zaryzykować tutaj.
   - Przecież moi teściowie mieszkają w Atlancie... To tylko pięć godzin jazdy stąd. Pewnie tam pojechała moja żona... Dzięki Bogu... Jeśli chronią miasta... Kurcze, tak się bałem.
   - O, tak... Na pewno nic im nie jest.
   Mężczyźni chwilę siedzieli w ciszy. Nagle Rick ją przerwał:
   - Cóż... Jeśli mam dotrzeć do Atlanty, będę potrzebował wozu... Chcesz iść na zakupy?


_____________________________________________________________________________________________

Witajcie!

Jest to pierwszy rozdział mojego opowiadania z serii "The Walking Dead", 
czyli po prostu "Żywych Trupów". Mam nadzieję, że Wam się podoba, 
czekam na opinie w komentarzach! Od razu muszę napisać, że jest to 
opowiadanie na podstawie komiksu Kirkmana, więc są w nim spoilery
dot. tegoż właśnie komiksu. Następny rozdział kiedy? 
Myślę, że za około tydzień. 

Trzymajcie się!

Data: 06.01.2014