Rozdział Pierwszy
Życie pośród nich...
Jedna z wielu starych szos w Kentucky. Gdyby pewien więzień nie uciekł z więzienia w hrabstwie Grant, droga ta byłaby zapomniana przez wszystkich, jak każdego dnia od 3 lat - bo kto jeździ starym, poszarpanym asfaltem, gdy ma obok piękną, nową autostradę?
Na polanie przy szosie pasły się gniade konie. Spokojnie jadły trawę, lecz nagle oderwały się od swojej ulubionej czynności i spojrzały w kierunku ulicy. Jechał tam zawrotną prędkością w białym samochodzie ów zbieg.
Około 2 mile dalej czekali na niego dwaj policjanci uzbrojeni w pistolety. Stali za radiowozem. Jeden z funkcjonariuszy miał brązowe włosy i był wyraźnie mniejszej postury niż drugi - czarnowłosy. Po chwili obaj zauważyli biały samochód zbliżający się w ich stronę.
- Nie jest dobrze, Rick - powiedział policjant o czarnych włosach do swojego kompana. W jego głosie było słychać lekki strach. Gdy samochód z uciekającym więźniem zatrzymał się kilka metrów przed nimi, schowali się za radiowóz - Gość chyba nie pochodzi stąd...
- To chyba dość bezpieczne założenie, Shane. - odpowiedział drugi mężczyzna, po czym dodał: - Gdy otwierali więzienie w hrabstwie Grant, nie sądziłem, że będziemy zajmować się ich zbiegami! Oni uciekają, a zajmować musimy się nimi my - słabo doinwestowana policja...
Nagle policjanci usłyszeli ochrypnięty głos:
- Nie wrócę tam! Prędzej zginę!
Brązowowłosy rzekł poddnerwowany:
- Szlag! Wsparcie jest pewnie z dziesięć mil stąd! A my za tym wozem stanowimy łatwy cel... - w tym momencie głośno przełknął ślinę i ciągnął dalej: - Osłaniaj mnie... Spróbuję dobiec do rowu i zajść faceta z boku.
Po tych słowach Shane zaczął celować w stronę więźnia zza maski radiowozu, a Rick zaczął, lekko podkurczając nogi, gotowy do oddania strzału w każdej możliwej sekundzie, iść do swojego celu. Lecz nagle zbieg jakby wpadł w furię i zaczął strzelać we wszystkie strony ze swojej strzelby. Jeden pocisk trafił w broń Shane'a, przez co wyleciała mu, zacierając jego dłoń. Gdy masował swoją obolałą część ciała, Rick wciąż szedł wolno do rowu...
- Rick! Nie! - rozległ się rozpaczliwy krzyk czarnowłosego policjanta.
Jego przyjaciel leżał z przestrzelonym ramieniem na starym, poszarpanym asfalcie.
"Rick! Rick! Ocknij się! Rick!" - w głowie brązowowłosego rozbrzmiewały głosy.
"Ocknij się... Rick, proszę... Ocknij się!"
- Uuch!
Rick obudził się. Leżał w łóżku szpitalnym. Obok niego stała kroplówka przymocowana na metalowej rurce, krzesło oraz półka z trzema szafkami. Sam policjant był ubrany w szpitalną piżamę, a właściwie długą, białą koszulę. Chwilę leżał na łóżku, po czym zrzucił z siebie białą kołdrę i usiadł na jego krawędzi. Wziął kroplówkę, podparł się o metalową rurkę i zrobił jeden krok do przodu. Jego nogi zrobiły się jakby miękkie, przez co zachwiał się i razem z rurką spadł na podłogę.
- Siostro! - zaczął krzyczeć po pomoc, lecz odpowiedź nie nadeszła.
Chwilę leżał oparty o nogę łóżka, a po kilku sekundach zaczął rozglądać się nerwowo po sali. Spostrzegł szafkę, powoli podczołgał się do niej i otworzył najniższą szufladę. Zobaczył tam swoje ubrania, klucze do domu i samochodu oraz odznakę policyjną.
Po dwóch minutach wyszedł już swobodnie z pokoju ubrany w jasnoszarą koszulkę, ciemnoniebieskie jeansy oraz czarne buty.
- Hej? - powiedział na korytarzu - Hej?! Jest tu kto?!
Jego pytanie było uzasadnione, albowiem w całym holu nie było ani jednej duszy. Na podłodze były porozrzucane pojedyncze kartki i przybory medyczne.
Rick podszedł w stronę rejestracji. Gdy stał przy blacie, przy którym zazwyczaj urzędują pielęgniarki, zauważył przwrócony telefon i ekran od komputera. Całe to pomieszczenie wyglądało na opuszczone w popłochu.
- Co, u diabła?! Czy wszyscy naraz zrobili sobie przerwę?!
Mężczyzna chwilę stał w bezruchu przyglądając się w cały nieład, który go otaczał. Po chwili poszedł dalej, w stronę, w którą wskazywała tabliczka "Wyjście ewakuacyjne". Nagle zauważył windę. Nacisnął przycisk i drzwi się otworzyły. Wszedł i wskazał piętro pierwsze.Chwilę później otworzyły się drzwi. Rozległ się wielki szelest. Był to szelest spadającego bezwładnie ciała...
Do windy wleciał martwy człowiek! Gdy tylko Rick zauważył twarz w pół rozdartą, z której było widać czaszkę, a także liczne miejsca, w których było ludzkie mięso i krwawe rany, krzyknął przestraszony:
- Ach! Pomocy!
Brązowowłosy opadł z przerażenia na metalową podłogę windy i poczuł intensywny zapach stęchlizny. Bliski widok tego trupa sprawił, że natychmiast wypadł - tak szybko, ile miał sił w nogach - na korytarz.
- Niech... Niech ktoś mi po-pomoże! - burknął, po czym cicho dodał: - Ktokolwiek...
Po chwili, wciąż mając przed sobą postać martwego człowieka, zaczął iść dalej. Zauważył podwójne, drewniane drzwi, a nad nimi napis: "Stołówka".
Jego oczom ukazała się belka, którą owe drzwi były zaryglowane.
- Co, u diabła? - spytał się sam siebie, po czym zaczął wyjmować kawałek deski i dodał: - Co tu się stało?
Policjant otworzył drzwi i zauważył dziesiątki... trupów?! Ale przecież ci ludzie żyli, ruszali się... Choć wyglądali, jakby umarli już dawno. Ich ciała były w stanie daleko posuniętego rozkładu. Gnijąca, owrzodzona skóra całymi płatami odpadała z ich twarzy, rąk i nóg... Spod krwistoczerwonych kawałków mięśni było widać piszczele, żebra, czaszki... Ropiejące usta były wykrzywione w straszliwym grymasie, a martwe oczy patrzyły niewidzącym wzrokiem w którym kryła się niewypowiedziana groźba... Można było też dostrzec narządy zwisające z ich szkaradnych, niekompletnych ciał. Wszystkie z tych potworów wydawały dziwne odgłosy - jakby pomruki. To były zombie...
- Uch. Uch. Uch! - wydawał ze swoich ust zdumiony i piekielnie wystraszony Rick. Nagle jeden z trupów zaczął iść w jego stronę. Mężczyzna upadł z przerażenia na podłogę i zaczął się czołgać - chciał uciec od potworów - Uff! Stój! Zostaw mnie! - krzyczał.
Brązowowłosy wstał, a po chwili stwór chwycił go za koszulkę.
- Nie rozumiesz?! - krzyknął do niego, podczas gdy razem wypadli na klatkę schodową - Proszę! - dodał, po czym wraz z potworem spadł ze schodów.
- Uff! - burknął Rick, gdy upadł - w końcu - na ziemię. Zobaczył, że leży na trupie, którego głowa oderwała się od reszty ciała pod wpływem upadku. Jak najprędzej wstał, ponieważ na stopniach schodziły już kolejne zombie. Wyszedł przez podwójne drzwi i znalazł się na odkrytym parkingu piętrowym. Zdjął pasek ze spodni i obwiązał nim klamki, aby potwory dalej za nim nie poszły.
- Do diabła, co to wszystko znaczy?! - powiedział policjant i zaczął kierować się w strone jednego samochodu stojącego na tym wielkim parkingu. Był to granatowy hatchback. Wokół niego leżało mnóstwo śmieci: od papierów do resztek jedzenia. Mężczyzna pociągnął za uchwyt od drzwi pojazdu, lecz te ani drgnęły.
- Szlag.
Po kilku minutach był już przed budynkiem szpitalu. Szedł wąską uliczką prowadzącą do głównej drogi. Spojrzał za siebie. Widział teraz cały kompleks szpitalny: kilka białych bloków i parking piętrowy. Poszedł dalej i rozglądał się wokół siebie. Spostrzegł, że trawa była kilka tygodni nie przycinana, ponieważ odznaczała się niezwykłą wysokością i bujnością. Zauważył też tablicę informującą o nazwie lecznicy, na której napis głosił: "Harrison Memorial Hospital".
Brązowowłosy znalazł się na szosie głównej. Poszedł w stronę zabudowań, a mianowicie domków jednorodzinnych. Nagle jego oczu ukazał się czerwony samochód rozbity o lampę miejską. Gdy podszedł bliżej, zauważył rozkładające się ciało.
- Jezu... - mruknął do siebie.
Policjant przeszedł jeszcze kilka metrów i zauważył leżący rower obok znaku drogowego. Do najbliższych zabudowań miał jeszcze dużą odległość, więc postanowił go wziąć. Przybliżył się do niego i zauważył... Trupa, który cicho pomrukiwał. Nogi miał urwane, a głowę ledwo całą.
- Uch! - krzyknął ze strachu Rick.
- Guu. Glaak... - wycharczał potwór.
Mężczyzna przez dłuższą chwilę patrzył na niego i wsłuchiwał się w jego odgłosy. Zasłonił sobie usta, a z kącika oka powoli zaczęła mu spływać jedna, samotna łza...
Ciągle myślał o tym, co te wszystkie trupy robiły za życia i dlaczego zamieniły się w nie... Sądził, że większość z nich było dobrymi i nikomu nic nie winnymi ludźmi...
Kilka sekund później funkcjonariusz postanowił się pozbierać i wziął rower. Lecz wtedy zaczął jednak jeszcze głębiej o tym myśleć. Upadł na kolana, a rower upuszczony bezwładnie osunął się obok niego.
"Kim oni byli?"
- Jezu... - wymamrotał.
"Dlaczego tacy są?"
Dopiero po dwóch minutach wstał, wsiadł na rower i pojechał w kierunku domków.
Gdy był już na ulicy pośród zabudowań, widział wiele gazet rozrzuconych po drodze, zabawek dziecięcych oraz mebli. Nagle zatrzymał się przed jednym z budynków. Był to żółty, jednopiętrowy dom.
Wszedł do środka. Stojąc na werandzie przed domem, zauważył otwarte na ościerz drzwi.
- Cholera jasna - rzekł.
Na ścianie w przedpokoju wisiało zdjęcie, na którym widniała uśmiechnięta twarz Ricka, młodej kobiety i chłopczyka.
Mężczyzna wszedł do sypialni. Wszystko tam było we wręcz niewzruszonym stanie: ładnie poukładana pościel, porządek na półkach... Lecz gdy poszedł do kuchni, jego oczom ukazał się straszny bałagan. Wszędzie były porozrzucane talerze, stare kawałki jedzenia i sztućce.
Brązowowłosy wyszedł na dwór. Stanął na środku podwórka przed domkiem i powiedział do siebie:
- Nic.
Nagle usłyszał cichy szelest trawy tuż za sobą. Chciał się odwrócić, jednak nie zdążył...
Uderzenie potężnym szpadlem w głowę spowodowało, że stracił przytomność...
- Tato! - krzyknęło ciemnoskóre dziecko. Miało czarne, krótko przystrzyżone włosy, czerwoną koszulkę i beżowe spodnie. W dłoni trzymało łopatę.
- Jezu, cholera! - krzyknął również ciemnoskóry mężczyzna z dłuższymi trochę niż dziecko brązowymi włosam. Ubraną miał na sobie białą koszulę i czarne jeansy - Synu... Coś ty zrobił?
- On spróbowałby nas zjeść tato - odpowiedział chłopczyk. Na twarzy miał widocznie zarysowaną dumę. W końcu - jak myślał - uratował siebie i ojca.
- Nie, synu... Ten człowiek żyje.
Natychmiast dziecko spochmurniało i wydało zzarysowaną dumę. W końcu - jak myślał - uratował siebie i ojca. Wydało z siebie cicho:
- Och.
- Weź go za nogi... Pomóż mi go zanieść do środka.
Nieprzytomny Rick został wzięty do budynku obok żółtego domu.
Po pół godziny ocknął się. Leżał w ciemnym pokoju, na drewnianym łóżku. Po chwili zauważył ciemnoskórego mężczyznę.
- Och, ocknąłeś się. Właśnie szykujemy obiad. Zjesz z nami?
Pytanie to przez dłuższą chwilę zawisło w powietrzu. Policjant był zdezorientowany całą otaczającą go sytuacją...
- Chwilę. Co tu się, u diabła, dzieje?! - jęknął, wstał i poszedł do pokoju obok. Zobaczył tam siedzącego chłopca i owego mężczyznę przy drewnianym, podłużnym stole, na którym stała lampa naftowa. Też usiadł na krześle.
- Przepraszam za syna. Uderzył cię łopatą w głowę... - zaczął ciemnoskóry, lecz funkcjonariusz mu przerwał:
- Co? O czym ty mówisz?
- Po prostu myślał, że jesteś jednym z tych... stworów.
- Stworów? Masz na myśli te monstra, które są w szpitalu?! Kim jesteście? Co, u diabła, się dzieje?
- Hej, hej... Uspokój się, stary. To było jedynie nieporozumienie. Mój syn nie miał złych zamiarów.
- Jak to wszystko się stało? Co poszło nie tak? - spytał swojego rozmówcę zdezorientowanym tonem Rick.
- Chwilkę. Wstrzymaj się... Cholera, to ty o niczym nie wiesz?!
Policjant wziął głęboki oddech, po czym rzekł:
- Postrzelono mnie... Obudziłem się w szpitalu i zostałem zaatakowany. Poszedłem do domu... Mojej żony i syna nie było... Całe cholerne miasteczko było opuszczone. Nie wiedziałem, co się, u diabła, dzieje.
- Ech... Wszystkie media zamilkły po kilku tygodniach. Od tego czasu nie słyszałem żadnych wieści. Jeśli znaleźli sposób na powstrzymanie tego... To my tutaj jeszcze go nie znamy. Stwory są wszędzie - wyjaśnił ciemnoskóry mężczyzna.
- Mówisz, że nikt nie zna przyczyny?
- Mhm... Stwory eliminuje porządny cios w głowę, dlatego mój chłopak rąbnął cię łopatą. Nic innego na nie nie działa. Kiedy któryś zaplącze się na nasze podwórko, zajmujemy się nim. Staramy się być cicho... Przyszłyby po nas, gdyby wiedziały, że tu jesteśmy... Wiesz, zanim media przestały nadawać, władze zaapelowały o przenoszenie się do dużych miast. Ogłoszono, że tam będzie bezpieczniej. Ale ja postanowiłem zaryzykować tutaj.
- Przecież moi teściowie mieszkają w Atlancie... To tylko pięć godzin jazdy stąd. Pewnie tam pojechała moja żona... Dzięki Bogu... Jeśli chronią miasta... Kurcze, tak się bałem.
- O, tak... Na pewno nic im nie jest.
Mężczyźni chwilę siedzieli w ciszy. Nagle Rick ją przerwał:
- Cóż... Jeśli mam dotrzeć do Atlanty, będę potrzebował wozu... Chcesz iść na zakupy?
_____________________________________________________________________________________________
Witajcie!
Jest to pierwszy rozdział mojego opowiadania z serii "The Walking Dead",
czyli po prostu "Żywych Trupów". Mam nadzieję, że Wam się podoba,
czekam na opinie w komentarzach! Od razu muszę napisać, że jest to
opowiadanie na podstawie komiksu Kirkmana, więc są w nim spoilery
dot. tegoż właśnie komiksu. Następny rozdział kiedy?
Myślę, że za około tydzień.
Trzymajcie się!
Data: 06.01.2014
Zajebiste.... Tak dalej. I nadal liczę, że będziesz mi wysyłał rozdziały zanim je wstawisz <333
OdpowiedzUsuńFajnie fajnie, tak dalej czekam na dalszą część!!!
OdpowiedzUsuńStarsza i mądrzejsza koleżanka stwierdza- 4+ <3 hahahaha
OdpowiedzUsuńKOMENTUJE WÓJT WOW WOW !
OdpowiedzUsuńCiesz sie ! :D
Daje 9.9/10 :D
Bartuś jesteś genialny w tym co piszesz , podziwiam Cię :)
OdpowiedzUsuń