piątek, 17 stycznia 2014

Część 1: Dni utracone - - 002

Rozdział Drugi

Bolesne wspomnienia


   Po pół godziny wszyscy trzej znajdowali się przed dwupiętrowym budynkiem zbudowanym z ciemnoczerwonej cegły. Wokół niego znajdował się mały, asfaltowy parking ogrodzony żelazną siatką. Leżały na nim porozrzucane kartki. Rick, ciemnoskóry mężczyzna i chłopczyk stali przed drzwiami, nad którymi wisiała tablica z napisem: "Cynthian Police Departament". Funkcjonariusz wziął z kieszeni pęk kluczy i zaczął szukać odpowiedniego.
   - Więc jesteś gliną, hę? - zapytał  czarnoskóry.
   - Tak - odpowiedział policjant.
  - Po tym, jak powiedziałeś, że zostałeś postrzelony, wziąłem cię za myśliwego. Ale skoro jesteś gliną... Chyba nie przeszkadza ci to, że mój syn i ja zamieszkaliśmy w domu twoich sąsiadów?
   - Nie aresztuję cię, jeśli o to ci chodzi. Większość domów na mojej ulicy zostało splądrowanych. Ty uporządkowałeś ten, w którym mieszkasz. Thompsonowie pewnie jeszcze ci podziękują, kiedy wrócą... - rzekł Rick, włożył odpowiedni klucz do zamku i dodał: - Jeśli tylko nie będziesz później o niego walczył.
   - My go nie kradniemy... Po prostu ta okolica wydawała się bezpieczniejsza. Nie sądzimy, by przez to, że tam mieszkamy, komuś stała się krzywda... Dlatego, według mnie, nie ma w tym nic złego.
   - Och, nie musisz się usprawiedliwiać. Dbasz o bezpieczeństwo swojego syna. Ja sam odchodzę od zmysłów, kiedy myślę o swoim... Rozumiem cię.
   Drzwi się otworzyły. Oczom wszystkich ukazało się obszerne pomieszczenie, pomalowane na kremowo. Znajdowało się w nim kilkanaście biurek z komputerami i liczne szafy przy ścianach. Po chwili towarzysz brązowowłosego powiedział:
   - Doceniam to, że mnie rozumiesz... Wiesz, chyba nie mówiłeś jak się nazywasz.
   - Rick... Posterunkowy Rick Grimes, do usług. A ty?
   - Och, Morgan Jones... A to mały Duane.
   Mężczyźni uścisnęli sobie serdecznie dłonie i poszli w kierunku jednego ze stołów. 
   - Dobry z ciebie człowiek, Morganie. Naprawdę jestem ci wdzięczny, że mnie tu przywiozłeś - mruknął funkcjonariusz z sympatią.
   - Było warto, choćby dlatego, żeby z kimś porozmawiać. Mój syn chce mówić tylko o kreskówkach i... He, he... Puszczaniu bąków...
   - He... - zaśmiał się policjant, lecz po chwili przypomniał sobie wszystkie żywe trupy... Miał przed oczyma ich niekompletne, ropiejące twarze i wykrzywione w strasznym grymasie usta... Natychmiast spochmurniał - Szlag. Po tym wszystkim... Po tym wszystkim, co zobaczyłem czuję się winny za to, że się śmieję...
   Morgan podszedł do niego, położył swoją rękę na Ricka ramieniu i powiedział:
   - Hej, stary... W porządku. Widziałeś naprawdę porąbane rzeczy... Wszyscy widzieliśmy. Nie możesz się załamywać. Musisz po prostu żyć, nie myśląc o tym... Inaczej zwariujesz.
   - Tak... 
   Brązowowłosy otworzył szafkę w jednym z drewnianych biurek i wyjął rewolwer. 
   - Po co ci to? - zapytał czarnoskóry.
   - A, to? Pomyślałem, że mógłbym zabrać kilka ze sobą... Na wszelki wypadek. A skoro o tym mowa... Chodź za mną.
   Wszyscy podeszli do jednych z metalowych drzwi. Policjant po chwili otworzył je. Za nimi znajdował się magazyn, a wręcz arsenał z bronią. Było tu kilkanaście rodzajów strzelb, karabinów i pistoletów. Stały one na specjalnych podestach nad komodą. Tuż obok, w szklanej szafce, można było dostrzec kaski i kamizelki kuloodporne.
   - Fiu... - gwizdnął z zachwytu Morgan.
   - Weź sobie kilka. Jeśli na stwory działa walenie łopatą po łbie, to jestem pewien, że broń palna również. Oszczędzi ci nieco fatygi - rzekł Rick - Naboje są w szafce pod stojakiem na broń. Tylko zostaw trochę dla mnie. Zaraz wrócę.
   Policjant wyszedł, a Jones zbliżył się do jednej ze strzelb. Wziął ją i dokładnie oglądał. Po chwili jego syn sięgnął po kolejną broń i zapytał go:
   - Mogę?
   - Nie, cholera. Niczego nie dotykaj.
   - Jestem wystarczająco duży, tato...
   Morgan wziął pistolet leżący na komodzie i chowając go pod pasek od spodni odpowiedział:
   - Tak, jesteś... Jutro nauczę cię, jak posługiwać się strzelbą... Ale na razie nie możesz ich dotykać.
   Po tych słowach Rick wszedł do magazynu ubrany w policyjny mundur. Na kremowej koszuli miał brązową kurtkę z odznaką, a na głowie kapelusz szeryfa.
   - Wystarczy dla nas obu naboi? - spytał.
   - Proszę... Pasuje do ciebie ten strój - mruknął czarnoskóry.
   - Trzymałem zapasowy mundur w swojej szafce. Pomyślałem, że skoro jadę do dużego miasta, w którym schroniło się wielu ludzi... Może gliniarzowi będzie łatwiej podróżować, więc powinienem wyglądać jak glina - odparł brązowowłosy i dodał: - Weź to, co wybrałeś i chodź za mną tylnym wyjściem. Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę.
   Mężczyźni wzięli po jednej policyjnej torbie z kilkoma strzelbami i pistoletami wraz z załadowanymi magazynkami. Kilka minut później obaj byli na tylnym brukowanym parkingu, ogrodzonym - jak ten przed komisariatem - żelazną siatką. Stały tam dwa policyjne radiowozy. Powoli zbliżała się noc.
   - Weź ten z lewej. Nie jeździ tak dobrze jak tan nowy, ale jest lepszy od twojego hatchbacka. Jeśli mam dotrzeć aż do Atlanty, będę potrzebował nowszego - powiedział funkcjonariusz. 
   - Czekaj... Co? - zapytał zdziwiony propozycją Morgan. 
   - Jeśli będziesz musiał gdzieś pojechać, w takim wozie będziesz bezpieczniejszy.
   Rzeczywiście. Lewy wóz był opancerzony wzmocnioną metalową blachą, którą dopiero duża seria pocisków mogłaby uszkodzić. Tak jak drugi, był pomalowany na czarno-biało i miał na drzwiach bocznych napis "Police". 
   - Ale... - mruknął Jones, lecz nie dokończył.
   - Nie ma sprawy. Po prostu wykonuję swoją pracę. W tych okolicznościach nie przychodzi mi do głowy lepszy sposób, by "chronić i służyć" - rzekł Rick i rzucił do towarzysza plik kluczyków od samochodu - Kiedy wszystko wróci do normy... Będziesz musiał go oddać... Więc staraj się go nie rozbić ani nie nabij zbytnio licznika.
   - Dziękuję ci, Rick. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo nam to pomoże - odparł Morgan, podczas gdy brązowowłosy wrzucał torbę z bronią na przednie siedzenie w radiowozie.
   - Słuchaj, ty już mi pomogłeś... - zaczął policjant, lecz nagle usłyszał dźwięk szarpanej siatki - Co to było?!
   Był to jeden z miejscowych policjantów. A tak naprawdę to, co z niego zostało. Zamieniony w żywego trupa za wszelką cenę próbował dostać się do mężczyzn i chłopczyka. Swoimi ropiejącymi rękami trząsł żelazne ogrodzenie. Ze swoich krwistych ust wydawał:
   - Uuch! Uuch! Uuch...
   - Uwaga! - krzyknął Rick zauważywszy potwora. Wziął pośpiesznie rewolwer z kabury, odbezpieczył i zaczął celować w jego stronę.
   - Nie - mruknął Morgan kładąc swoją rękę na broń brązowowłosego - Zostaw go w spokoju. Nie przedostanie się tutaj... Możesz potrzebować tego pocisku później.
   - Tak... Masz rację. Lepiej zabierzmy stąd wozy, zanim dojdzie do bramy - powiedział policjant i stanął przy drzwiach do pojazdu.
   - Zobaczymy się jeszcze? - zapytał Jones.
   - Pewnie... Jesteśmy sąsiadami. Miej oko na mój dom.
   - Zrobi się. Żegnaj, powodzenia.
   - Żegnaj...
   To mówiąc, funkcjonariusz wsiadł do samochodu, włączył silnik i po chwili już mijał żelazną siatkę, zostawiając za sobą komisariat. Jechał przez opuszczone centrum miasta. Jak wszędzie, na ulicach leżały porozrzucane kartki, krzesła, kubły na śmieci... Co kilka metrów zauważał wolno poruszające się ciała. Domy miały powybijane szyby, pootwierane drzwi wejściowe... To wszystko świadczyło tylko o...
   "Apokalipsa..." - pomyślał Rick. 
   Dopiero co zauważył, że znajdował się już przy szpitalu. Wyszedł z wozu i przeszedł koło czerwonego fiata rozbitego o lampę uliczną. 
   - Gaaa... Guuk - mruknął żywy trup, który leżał z oderwanymi nogami - tam, gdzie policjant widział go ostatnim razem przy rowerze.
   Strzał. 
   Z lufy broni brązowowłosego leciał dym, a z jego oczu jedna, samotna łza. Po chwili wytarł swoją twarz rękawem kurtki i poszedł do radiowozu.
   Jechał kilka godzin. Na rozgwieżdżonym niebie było widać pełny księżyc. Na opuszczonej autostradzie nie było ani jednej żywej duszy, ani jednego pojazdu...
   Powoli wschodziło słońce. Wśród wysoko porastającej trawy wokół jezdni, po lewej stronie, stała tablica z napisem: "Welcome to Georgia". Policjant wiedział, że był już coraz bliżej swojego celu - Atlanty.
   Kilka mil dalej zauważył stację paliw. Miał szczęście, ponieważ licznik benzyny zbliżał się niebezpiecznie do poziomu 0. Po chwili stał już przy dystrybutorze i próbował wlać trochę substancji do samochodu. 
   - Cholera jasna! - krzyknął i kopnął pojemnik z nią, ponieważ z pistoletu nie wyleciała ani jedna kropla.
   Pojechał dalej, lecz po kilku milach przejechanej drogi, pojazd zgasł.
   - Niech to szlag!
   Rick wyjął torbę z bronią i postanowił iść na pieszo. Po kilku minutach po prawej stronie szosy zauważył biały dom. Pobiegł w jego stronę. Wśród budynku rosło kilka drzew i stała drewniana szopa. 
   Brązowowłosy wszedł na werandę i zapukał do drzwi. Nikt nie otwierał, więc postanowił wejść.
   - Jest tam kto?! - krzyknął i pociągnął klamkę - Wchodzę...
   Gdy był w zielonym przedpokoju, w którym stała wielka, drewniana szafa z ubraniami powiedział:
   - Nie przyszedłem by zrobić wam krzywdy ani was ograbić... Potrzebuję po prostu tylko trochę benzyny...
   Przeszedł trochę dalej i poczuł nieprzyjemny zapach. Pociągnął nosem i zajrzał za drzwi, z których ów zapach się rozprzestrzeniał.
   - Aach!
   Krzyk policjanta był uzasadniony. Na podłodze leżały trzy trupy: kobiety i dwóch dzieci... Wszystkie z nich trzymały w rękach książki, w tym Biblię... Wszystkie z nich miały dziury od pocisków na czołach...  Na fotelu obok ciał siedział kolejny trup trzymający w ręku pistolet. Fetor, który wydzielały szczątki spowodował odruch wymiotny u funkcjonariusza. Natychmiast wybiegł z domu na werandę i zwymiotował.
   Po kilku sekundach zaczął zmierzać w kierunku szopy. Otworzył zaryglowane podwójne drzwi i zauważył gniadego konia stojącego w zagrodzie pośród snopów siana.
   - Witaj... - mruknął, podszedł do zwierzęcia - Hej, dziewczyno... Zostawili cię tutaj zupełnie samą? Przydałaby mi się twoja pomoc... Jeśli jesteś zainteresowana. Próbuję dostać się do Atlanty, żeby dołączyć do mojej żony i syna.
   Rick pogłaskał po grzywie klacz, wziął siodło, włożył na nią i rzekł:
   - Byłaś kiedyś w Atlancie? Naprawdę nie jest tak daleko...
   Po chwili zauważył małą siekierkę wbitą w pień drzewa i wziął ją.
   - Nie masz nic przeciwko temu, żebym to zabrał? Myślę, że może się przydać... Jesteś gotowa, maleńka?
   Brązowowłosy wsiadł na konia i krzyknął:
   - W drogę!
   Klacz popędziła jak oszalała. Policjant ledwo trzymał się w siodle. 
   - Zwolnij, dziewczyno! Wiem, że byłaś w tej stodole przez jakiś czas, ale szybko się zmęczysz. Hola! - rzekł, pociągnął zwierzę za uwiąz i gdy to zwolniło, dodał: - Tak lepiej... Nie chcę, żebyś padła, zanim tam dojedziemy. Więc... Jak masz na imię?
   Po kilku milach jazdy funkcjonariusz zaczął monolog do konia.
   - Wiesz... Mam dobry pomysł. Opowiadając o najszczęśliwszym dniu w moim życiu, na pewno zapomnę o całym tym bajzlu, który ostatnio widziałem... A więc... Tamtego ranka poszedłem do pracy. Siedziałem na posterunku, pijąc drugi kubek kawy. Gildry opowiadał o pijaku, którego zamknęli poprzedniej nocy... Potem zadzwonił telefon... To była moja żona, Lori. Wody jej odeszły niecałe dziesięć minut po moim wyjściu do pracy. Zabrałem płaszcz i pobiegłem do domu. Kazałem Gildroyowi zadzwonić do doktora Stevensa, żeby zaczekał na nas w szpitalu - mówił, a klacz cicho parsknęła - Bez przeszkód dowiozłem ją na miejsce. Jeden z nielicznych razy, kiedy użyłem syreny w swoim radiowozie, he... Cały czas trzymałem ją za rękę. Było trochę komplikacji... Musiała mieć cesarkę. Bardzo się denerwowałem, ale dobrze poszło - mężczyzna cicho przełknął ślinę i dodał: - Kiedy pierwszy raz ujrzałem małego Carla... Ja...
   Rick nagle zmarkotniał. Na wspomnienie swojego synka zrobiło mu się smutno... Zacisnął wargi, aby nie wybuchnąć płaczem. Z jego oczu wypłynęło kilka samotnych łez. Nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy swoje dziecko i żonę, czy kiedykolwiek jeszcze będą razem... 
    - Wiesz, po namyśle... Wspominanie dobrych chwil sprawia, że wszystko staje się o wiele gorsze...   
   Nagle zza horyzontu zaczęły się wyłaniać wysokie wieżowce...
   Atlanta była coraz bliżej. 

6 komentarzy:

  1. No i bardzo ładna końcówka ale nie wysłałeś mi jej FRAJERZE :D. Miałabym focha, ale dzięki rozdziałowi nie mam. Bardzo fajny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo polecam, porównywalne do samej książki twd :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesttem wpełni zachwycona tym co tutaj piszesz! Nie mogę się doczekać następnego rozdziału,czekam już z niecierpliwością :>

    OdpowiedzUsuń
  4. dobrze ci idzie tak dalej

    OdpowiedzUsuń
  5. 37 years old Accounting Assistant IV Briney Hegarty, hailing from Pine Falls enjoys watching movies like Colossal Youth (Juventude Em Marcha) and Air sports. Took a trip to Wieliczka Salt Mine and drives a Ferrari 333 SP. Dalej

    OdpowiedzUsuń