Rozdział Trzeci
Coraz bliżej
Dla mojej przyjaciółki Weroniki, za to,
że ciągle mi pomaga w pisaniu tego
opowiadania, oraz za to, że wprowadziła
mnie w świat The Walking Dead...
Dziękuję!
Wśród zniszczonych, splądrowanych budynków na przedmieściach Atlanty jechał mężczyzna na koniu. Autostrada, którą się poruszał była całkowicie opustoszała - na asfalcie leżały resztki jedzenia, butelki i kartki. Co jakiś czas zniszczone samochody zamykały jeźdźcowi drogę, ale jego klacz zwinnymi susłami je przeskakiwała - wyraźnie była wytrenowana.
Całe miasto było swego rodzaju obrazem nędzy. Wszystkie rzeczy, które Rick widział na własne oczy o tym świadczyły. Myślał, że tak wielka metropolia zdołała się uchronić przed żywymi trupami, lecz nic ku temu nie świadczyło. Nie było żadnych oznak stacjonowania policji, wojska czy Gwardii Narodowej.
Policjant zbliżał się powoli do centrum miasta. Małe domki zamieniały się w coraz większe budynki. Brązowowłosy nerwowo rozglądał się. Spośród niezliczonej ilości kawiarni, sklepów i kiosków - a raczej tego, co z nich zostało - zauważał małe zaułki, w których leżały stwory wydające pomruki.
Z każdych stron wychodziło coraz więcej żywych ciał. Wszystkie z nich powoli snuły się w stronę funkcjonariusza i konia. Zwierze lekko przestraszone parsknęło.
- Spokojnie, są od nas o wiele wolniejsze... - rzekł Rick do klaczy. Miał nadzieję, że mimo zwiększającej się liczby zombie, te nie dopadną go. Niestety, jego nadzieja była złudna...
- Szlag! - krzyknął, gdy został otoczony przez żądne krwi, niekompletne i ropiejące ciała - Dalej dziewczyno, zabierajmy się stąd! - dodał, szarpiąc pośpiesznie za uwiąz zwierze, lecz potworów było za dużo - Szlag. Szlag. Szlag. Szlag!
Koń przeraźliwie przestraszony, próbując zaatakować przednimi kopytami trupy, zrzucił policjanta na ziemię. Ten, upadłszy, widział, jak zwierze było zjadane przez padliny. O dziwo, żadne z nich nie było nim zainteresowane, tylko beznamiętnie szło w kierunku klaczy... A raczej tego, co z niej zostało.
- O Boże... - powiedział funkcjonariusz. Niepotrzebnie, ponieważ kilka zombie zaczęło iść w jego stronę - Szlag! - dodał, gdy jeden z nich zbliżył się do niego niebezpiecznie blisko. Na szczęście toporek ze stodoły przydał się. Brązowowłosy zamachnął się i momentalnie rozpłatał czaszkę potworowi. Ten osunął się na ziemię wraz z narzędziem w głowie, więc mężczyzna wyjął je i pobiegł dalej.
- Jasna cholera... Kanalie! Co was, u diabła, napadło?! - krzyknął i natychmiastowo dobył pistolet z kabury, strzelając w głowy żywych trupów.
Niestety na miejsce jednego pojawiały się dwa kolejne... Rick nie miał wyjścia: pobiegł w kierunku bocznej uliczki między kamienicami i tam...
- Aaau! - zawył, ponieważ ktoś pociągnął go mocnym szarpnięciem za kurtkę.
Nie był to nieżywy... To młody, skośnooki chłopak w czapce z daszkiem, niebieskiej bluzie i czarnych jeansach z plecakiem na plecach.
- Mogę cię stąd wydostać. Chodź za mną! - powiedział młodzieniec i pobiegł w stronę zaułka. Po chwili odwrócił się do policjanta i dodał: - I przestań strzelać! Sprowadzisz nam na łeb całe miasto!
Funkcjonariusz odwrócił się za siebie i zauważył zmierzające w jego kierunku dziesiątki zombie...
- Nie przejmuj się nimi. Kiedy tu dotrą, będziemy już daleko. Czekaj - to powiedziawszy skośnooki wszedł na stojący obok ceglanej ściany budynku zielony kubeł na śmieci i skoczył na ostatni szczebel zwisającej drabiny, aby ściągnąć ją na dół - Uff! Udało się za pierwszym razem... Ech! Jest! Szybciej, człowieku. Próbuję uratować ci życie! Na co czekasz?!
Rick po tych słowach natychmiast szybkim ruchem schował toporek za pasek i pistolet do kabury, po czym zaczął powoli wchodzić na coraz wyższe stopnie metalowej drabinki. Gdy był już na metalowym balkonie, powiedział zdyszany:
- Prze... Przepraszam. Po prostu nigdy... Uff... Nigdy nie widziałem ich tak wiele...
- Spoko... Idziemy dalej - odparł chłopak.
Kilka minut później obydwaj byli już na dachu budynku. Widok, jaki rozpościerał się z niego był normalny... Normalny jak na te zwariowane czasy. Na każdej ulicy znajdowało się dziesiątki stworów. Niektóre z nich wciąż były przy zwłokach konia, na którym jeszcze kilka minut temu jechał brązowowłosy.
- Więc jesteś szczęściarzem... To jeszcze nic... Gdybyś zapuścił się w miasto parę kroków dalej... Nie byłoby cię tutaj - mruknął skośnooki i podał rękę wchodzącemu na dach Policjantowi.
- Co?
- Chodź, musimy się spieszyć! - krzyknął młodzieniec i zaczął biec niebezpiecznie w stronę przerwy między budynkami, jakby chciał spaść.
- Nie! - krzyknął Rick, lecz chłopak go nie posłuchał i dalej biegł. Przeskoczył na kolejny dach, a policjant dodał: - O nie, nie, nie. Nie ma mowy!
- Ech... Będziesz... Uff... Musiał... - rzekł zdyszany skośnooki - Posłuchaj... Ja ciągle to robię... Jest łatwo. Kiedy zejdziemy z tego budynku, te trupy będą wciąż na nas czekać. Chyba nie chcesz stać się ich obiadem? Po prostu... Zaufaj mi.
Funkcjonariusz rozważył w myślach dokładnie każde słowo, które padło z ust jego towarzysza, cofnął się i zaczął biec w kierunku kolejnego dachu. Gdy był już nad przepaścią, skoczył i... I brakowało mu kilka centymetrów, by znaleźć się na zadaszeniu. Trzymał się gzymsu, przez co niebezpiecznie balansował nad urwiskiem.
- Jezu, człowieku! - krzyknął młodzieniec pomagając wnosić brązowowłosego - Powinieneś był najpierw przerzucić worek!
- Te... Teraz mi o tym mówisz?!
- Musimy się spieszyć, zanim znów się rozproszą. Kiedy zejdziemy z budynku, bądź gotowy do biegu. Nie martw się, nie musimy uciekać daleko - rzekł chłopak, po czym zaczął zmierzać w kierunku drabiny, która prowadziła na sam dół kamienicy i dodał: - Jeszcze nie jesteśmy bezpieczni... Ale ten dom stoi na skraju miasta, blisko lasów. Musimy przebiec jedną przecznicę, żeby się do nich dostać... I pewnie napotkamy jeszcze kilka stworów...
Po chwili obydwaj mężczyźni byli na metalowym balkonie, kilka metrów nad ziemią. Skośnooki powiedział:
- Te trupy są strasznie powolne, więc nie powinieneś mieć kłopotów z ominięciem ich. Nie strzelaj... I nie pozwól im się dotknąć. Jedno ugryzienie i po tobie.
- Rozumiem.
Minutę później znajdowali się w kolejnej bocznej uliczce. Różniła się ona od poprzedniej tym, że nie było na niej ani jednego potwora. Gdzieniegdzie leżały tylko pojedyncze kartki i śmieci.
- Tędy - rozkazał chłopak. Gdy znaleźli się przy drewnianym płocie, ten odchylił jedną deskę i przeszedł dalej. To samo uczynił Rick.
Byli na ulicy domków jednorodzinnych. Wśród najczęściej białych zabudowań walały się przedmioty domowego użytku, deski, kubły na śmieci... Na pozór nie było tam żadnego żywego trupa.
Policjant i skośnooki młodzieniec biegli na ulicy zmierzając w kierunku ledwo widocznych gęsto porośniętych drzew. Nagle funkcjonariusz potknął się o leżącego stwora.
- Uważaj!
- Uff... Nie widziałem go - rzekł brązowowłosy.
- Chłopie, musisz mieć oczy otwarte! Gdzie byłeś przez ostatnie parę miesięcy?!
- W śpiączce...
- Poważnie? - spytał niedowierzająco chłopak i rozejrzał się dookoła siebie. Byli już w lesie.
- Tak... Wczoraj się obudziłem w szpitalu. Ja... Możemy się zatrzymać? To bezpieczne?
- Tylko na chwilę.
Rick westchnął. Był naprawdę zmęczony - do najmłodszych nie należał. Powiedział:
- Mówiłeś wcześniej o mieście... Że jest takie niebezpieczne... Gdzie są wszyscy mieszkańcy?
- No... Właśnie oni chcieli nas zjeść. Nie można jeż wchodzić do miast... Ci, którzy w nich byli, nie żyją. Rząd próbował wszystkich zagonić do większych metropolii, żeby łatwiej nas chronić. W efekcie... Zgromadzili całe jedzenie w jednym miejscu. Zrobili tym stworom dosłownie szwedzki stół. W ciągu tygodnia wszyscy w Atlancie zginęli. Co było dalej... Nie wiemy. Nikt nie może się do niej dostać, a tym bardziej wydostać... Miałeś tam rodzinę?
Funkcjonariusz zbladł. Osunął się na kolana. Z jego oczu powoli zaczęły wypływać łzy.
- Żonę... I syna...
- Przykro mi... Żałuję, że w ten sposób poznałeś prawdę... - mruknął skośnooki i położył swoją rękę na ramieniu policjanta. Po chwili wycierając twarz rękawem kurtki Rick podniósł się z ziemi.
- My... Mieszkaliśmy w Kentucky... Kiedy dowiedziałem się, że ludziom kazano przemieszczać się do większych miast, pomyślałem, że moja żona zabrała syna do domu swoich rodziców... Do Atlanty... Może tu nie przyjechali... Ale nie wiem, gdzie indziej mogliby być.
- Nie trać nadziei... Widziałem różnych ludzi, którzy przeżyli kompletnie popieprzone sytuacje... Na przykład, u nas w obozie jest jeden facet, który wydostał się z Atlanty...
- Powiedziałeś... W obozie?
- Tak... Właśnie tam idziemy. Jest tam więcej ludzi. Już prawie doszliśmy. Chodź...
Mężczyźni zmierzali wciąż głębiej w las. Ciemnozielona trawa dorastała im do kolan, a wśród gałęzi roślin latały ptaki.
- Większość z nas to "spóźnialscy" - ci, którzy nie zdążyli do miast... Tak, jak ty. Nie mogliśmy się dostać do nich, więc rozbiliśmy obóz - rzekł młodzieniec.
- Więc po prostu tu biwakujecie? Czy to bezpieczne?
- Tak... Śpimy w samochodach... I po kolei trzymamy nocne warty. Pomyśleliśmy, że gdy będziemy się trzymać blisko miasta, to siły porządkowe szybciej nas odnajdą, kiedy uporają się z tym całym bajzlem... O, jesteśmy już.
Oczom policjanta ukazało się obozowisko. Kilkanaście samochodów i kempingowiec. A także kręcący się między nimi ludzie: kobiety, mężczyźni, dzieci. A wśród nich...
- Wielkie nieba! - krzyknął zdumiony funkcjonariusz, ponieważ ujrzał swoją... Żonę i swojego syna!
- Rick! - krzyknęła czarnowłosa kobieta biegnąc w stronę brązowowłosego.
- Tata? Tata... - powiedział z niedowierzaniem mały chłopczyk.
- Lori? Lori! Carl! Dzięki Bogu!
Wszyscy trzej po chwili zastygli w głębokim uścisku. Obejmowali się z niezwykłą miłością. Nie wiedzieli, czy jeszcze w ogóle się zobaczą... Ale jednak. Zarówno Rick, Lori i Carl byli najbardziej szczęśliwymi ludźmi na świecie w tych porąbanych czasach. Do tej pory tylko nadzieja, że się jeszcze kiedykolwiek się spotkają, i miłość napędzała ich serca, aby żyć. Widocznie nadzieja nie jest "matką głupich", jak mówiono...
- Tak... Tak się o was martwiłem... - mruknął policjant, muskając ustami swoją żonę we włosy.
Do tej szczęśliwej trójki nagle podszedł mężczyzna w czarnej czapce z daszkiem i kurtce policyjnej. To był partner Ricka ze służby - Shane. To razem z nim był wtedy, gdy go postrzelono.
- Dobrze cię widzieć, stary - rzekł przyjaciel brązowowłosego i położył swoją rękę na ramieniu Ricka.
- O mój Boże, Shane!
- Shane pomógł nam się dostać tutaj... Bez niego nie dalibyśmy rady - wtrąciła Lori , która wciąż ze szczęścia miała łzy w oczach.
- W takim razie... Mam wobec ciebie dług wdzięczności, którego nigdy nie będę w stanie spłacić - mruknął Grimes, trzymając swoje ręce na ramionach kolegi.
- Rick, proszę cię... To nic takiego. Musiałem się zrehabilitować po tym, jak pozwoliłem ciebie postrzelić przez tego skurczybyka...
- Stary, to nie była twoja wina. Poza tym, już dobrze się czuję... Mając was wszystkich przy sobie - odpowiedział brązowowłosy spoglądając na swoją żonę trzymającą za głowę Carla.
- Ech... W porządku. Oprowadzę cię...
Całe miasto było swego rodzaju obrazem nędzy. Wszystkie rzeczy, które Rick widział na własne oczy o tym świadczyły. Myślał, że tak wielka metropolia zdołała się uchronić przed żywymi trupami, lecz nic ku temu nie świadczyło. Nie było żadnych oznak stacjonowania policji, wojska czy Gwardii Narodowej.
Policjant zbliżał się powoli do centrum miasta. Małe domki zamieniały się w coraz większe budynki. Brązowowłosy nerwowo rozglądał się. Spośród niezliczonej ilości kawiarni, sklepów i kiosków - a raczej tego, co z nich zostało - zauważał małe zaułki, w których leżały stwory wydające pomruki.
Z każdych stron wychodziło coraz więcej żywych ciał. Wszystkie z nich powoli snuły się w stronę funkcjonariusza i konia. Zwierze lekko przestraszone parsknęło.
- Spokojnie, są od nas o wiele wolniejsze... - rzekł Rick do klaczy. Miał nadzieję, że mimo zwiększającej się liczby zombie, te nie dopadną go. Niestety, jego nadzieja była złudna...
- Szlag! - krzyknął, gdy został otoczony przez żądne krwi, niekompletne i ropiejące ciała - Dalej dziewczyno, zabierajmy się stąd! - dodał, szarpiąc pośpiesznie za uwiąz zwierze, lecz potworów było za dużo - Szlag. Szlag. Szlag. Szlag!
Koń przeraźliwie przestraszony, próbując zaatakować przednimi kopytami trupy, zrzucił policjanta na ziemię. Ten, upadłszy, widział, jak zwierze było zjadane przez padliny. O dziwo, żadne z nich nie było nim zainteresowane, tylko beznamiętnie szło w kierunku klaczy... A raczej tego, co z niej zostało.
- O Boże... - powiedział funkcjonariusz. Niepotrzebnie, ponieważ kilka zombie zaczęło iść w jego stronę - Szlag! - dodał, gdy jeden z nich zbliżył się do niego niebezpiecznie blisko. Na szczęście toporek ze stodoły przydał się. Brązowowłosy zamachnął się i momentalnie rozpłatał czaszkę potworowi. Ten osunął się na ziemię wraz z narzędziem w głowie, więc mężczyzna wyjął je i pobiegł dalej.
- Jasna cholera... Kanalie! Co was, u diabła, napadło?! - krzyknął i natychmiastowo dobył pistolet z kabury, strzelając w głowy żywych trupów.
Niestety na miejsce jednego pojawiały się dwa kolejne... Rick nie miał wyjścia: pobiegł w kierunku bocznej uliczki między kamienicami i tam...
- Aaau! - zawył, ponieważ ktoś pociągnął go mocnym szarpnięciem za kurtkę.
Nie był to nieżywy... To młody, skośnooki chłopak w czapce z daszkiem, niebieskiej bluzie i czarnych jeansach z plecakiem na plecach.
- Mogę cię stąd wydostać. Chodź za mną! - powiedział młodzieniec i pobiegł w stronę zaułka. Po chwili odwrócił się do policjanta i dodał: - I przestań strzelać! Sprowadzisz nam na łeb całe miasto!
Funkcjonariusz odwrócił się za siebie i zauważył zmierzające w jego kierunku dziesiątki zombie...
- Nie przejmuj się nimi. Kiedy tu dotrą, będziemy już daleko. Czekaj - to powiedziawszy skośnooki wszedł na stojący obok ceglanej ściany budynku zielony kubeł na śmieci i skoczył na ostatni szczebel zwisającej drabiny, aby ściągnąć ją na dół - Uff! Udało się za pierwszym razem... Ech! Jest! Szybciej, człowieku. Próbuję uratować ci życie! Na co czekasz?!
Rick po tych słowach natychmiast szybkim ruchem schował toporek za pasek i pistolet do kabury, po czym zaczął powoli wchodzić na coraz wyższe stopnie metalowej drabinki. Gdy był już na metalowym balkonie, powiedział zdyszany:
- Prze... Przepraszam. Po prostu nigdy... Uff... Nigdy nie widziałem ich tak wiele...
- Spoko... Idziemy dalej - odparł chłopak.
Kilka minut później obydwaj byli już na dachu budynku. Widok, jaki rozpościerał się z niego był normalny... Normalny jak na te zwariowane czasy. Na każdej ulicy znajdowało się dziesiątki stworów. Niektóre z nich wciąż były przy zwłokach konia, na którym jeszcze kilka minut temu jechał brązowowłosy.
- Więc jesteś szczęściarzem... To jeszcze nic... Gdybyś zapuścił się w miasto parę kroków dalej... Nie byłoby cię tutaj - mruknął skośnooki i podał rękę wchodzącemu na dach Policjantowi.
- Co?
- Chodź, musimy się spieszyć! - krzyknął młodzieniec i zaczął biec niebezpiecznie w stronę przerwy między budynkami, jakby chciał spaść.
- Nie! - krzyknął Rick, lecz chłopak go nie posłuchał i dalej biegł. Przeskoczył na kolejny dach, a policjant dodał: - O nie, nie, nie. Nie ma mowy!
- Ech... Będziesz... Uff... Musiał... - rzekł zdyszany skośnooki - Posłuchaj... Ja ciągle to robię... Jest łatwo. Kiedy zejdziemy z tego budynku, te trupy będą wciąż na nas czekać. Chyba nie chcesz stać się ich obiadem? Po prostu... Zaufaj mi.
Funkcjonariusz rozważył w myślach dokładnie każde słowo, które padło z ust jego towarzysza, cofnął się i zaczął biec w kierunku kolejnego dachu. Gdy był już nad przepaścią, skoczył i... I brakowało mu kilka centymetrów, by znaleźć się na zadaszeniu. Trzymał się gzymsu, przez co niebezpiecznie balansował nad urwiskiem.
- Jezu, człowieku! - krzyknął młodzieniec pomagając wnosić brązowowłosego - Powinieneś był najpierw przerzucić worek!
- Te... Teraz mi o tym mówisz?!
- Musimy się spieszyć, zanim znów się rozproszą. Kiedy zejdziemy z budynku, bądź gotowy do biegu. Nie martw się, nie musimy uciekać daleko - rzekł chłopak, po czym zaczął zmierzać w kierunku drabiny, która prowadziła na sam dół kamienicy i dodał: - Jeszcze nie jesteśmy bezpieczni... Ale ten dom stoi na skraju miasta, blisko lasów. Musimy przebiec jedną przecznicę, żeby się do nich dostać... I pewnie napotkamy jeszcze kilka stworów...
Po chwili obydwaj mężczyźni byli na metalowym balkonie, kilka metrów nad ziemią. Skośnooki powiedział:
- Te trupy są strasznie powolne, więc nie powinieneś mieć kłopotów z ominięciem ich. Nie strzelaj... I nie pozwól im się dotknąć. Jedno ugryzienie i po tobie.
- Rozumiem.
Minutę później znajdowali się w kolejnej bocznej uliczce. Różniła się ona od poprzedniej tym, że nie było na niej ani jednego potwora. Gdzieniegdzie leżały tylko pojedyncze kartki i śmieci.
- Tędy - rozkazał chłopak. Gdy znaleźli się przy drewnianym płocie, ten odchylił jedną deskę i przeszedł dalej. To samo uczynił Rick.
Byli na ulicy domków jednorodzinnych. Wśród najczęściej białych zabudowań walały się przedmioty domowego użytku, deski, kubły na śmieci... Na pozór nie było tam żadnego żywego trupa.
Policjant i skośnooki młodzieniec biegli na ulicy zmierzając w kierunku ledwo widocznych gęsto porośniętych drzew. Nagle funkcjonariusz potknął się o leżącego stwora.
- Uważaj!
- Uff... Nie widziałem go - rzekł brązowowłosy.
- Chłopie, musisz mieć oczy otwarte! Gdzie byłeś przez ostatnie parę miesięcy?!
- W śpiączce...
- Poważnie? - spytał niedowierzająco chłopak i rozejrzał się dookoła siebie. Byli już w lesie.
- Tak... Wczoraj się obudziłem w szpitalu. Ja... Możemy się zatrzymać? To bezpieczne?
- Tylko na chwilę.
Rick westchnął. Był naprawdę zmęczony - do najmłodszych nie należał. Powiedział:
- Mówiłeś wcześniej o mieście... Że jest takie niebezpieczne... Gdzie są wszyscy mieszkańcy?
- No... Właśnie oni chcieli nas zjeść. Nie można jeż wchodzić do miast... Ci, którzy w nich byli, nie żyją. Rząd próbował wszystkich zagonić do większych metropolii, żeby łatwiej nas chronić. W efekcie... Zgromadzili całe jedzenie w jednym miejscu. Zrobili tym stworom dosłownie szwedzki stół. W ciągu tygodnia wszyscy w Atlancie zginęli. Co było dalej... Nie wiemy. Nikt nie może się do niej dostać, a tym bardziej wydostać... Miałeś tam rodzinę?
Funkcjonariusz zbladł. Osunął się na kolana. Z jego oczu powoli zaczęły wypływać łzy.
- Żonę... I syna...
- Przykro mi... Żałuję, że w ten sposób poznałeś prawdę... - mruknął skośnooki i położył swoją rękę na ramieniu policjanta. Po chwili wycierając twarz rękawem kurtki Rick podniósł się z ziemi.
- My... Mieszkaliśmy w Kentucky... Kiedy dowiedziałem się, że ludziom kazano przemieszczać się do większych miast, pomyślałem, że moja żona zabrała syna do domu swoich rodziców... Do Atlanty... Może tu nie przyjechali... Ale nie wiem, gdzie indziej mogliby być.
- Nie trać nadziei... Widziałem różnych ludzi, którzy przeżyli kompletnie popieprzone sytuacje... Na przykład, u nas w obozie jest jeden facet, który wydostał się z Atlanty...
- Powiedziałeś... W obozie?
- Tak... Właśnie tam idziemy. Jest tam więcej ludzi. Już prawie doszliśmy. Chodź...
Mężczyźni zmierzali wciąż głębiej w las. Ciemnozielona trawa dorastała im do kolan, a wśród gałęzi roślin latały ptaki.
- Większość z nas to "spóźnialscy" - ci, którzy nie zdążyli do miast... Tak, jak ty. Nie mogliśmy się dostać do nich, więc rozbiliśmy obóz - rzekł młodzieniec.
- Więc po prostu tu biwakujecie? Czy to bezpieczne?
- Tak... Śpimy w samochodach... I po kolei trzymamy nocne warty. Pomyśleliśmy, że gdy będziemy się trzymać blisko miasta, to siły porządkowe szybciej nas odnajdą, kiedy uporają się z tym całym bajzlem... O, jesteśmy już.
Oczom policjanta ukazało się obozowisko. Kilkanaście samochodów i kempingowiec. A także kręcący się między nimi ludzie: kobiety, mężczyźni, dzieci. A wśród nich...
- Wielkie nieba! - krzyknął zdumiony funkcjonariusz, ponieważ ujrzał swoją... Żonę i swojego syna!
- Rick! - krzyknęła czarnowłosa kobieta biegnąc w stronę brązowowłosego.
- Tata? Tata... - powiedział z niedowierzaniem mały chłopczyk.
- Lori? Lori! Carl! Dzięki Bogu!
Wszyscy trzej po chwili zastygli w głębokim uścisku. Obejmowali się z niezwykłą miłością. Nie wiedzieli, czy jeszcze w ogóle się zobaczą... Ale jednak. Zarówno Rick, Lori i Carl byli najbardziej szczęśliwymi ludźmi na świecie w tych porąbanych czasach. Do tej pory tylko nadzieja, że się jeszcze kiedykolwiek się spotkają, i miłość napędzała ich serca, aby żyć. Widocznie nadzieja nie jest "matką głupich", jak mówiono...
- Tak... Tak się o was martwiłem... - mruknął policjant, muskając ustami swoją żonę we włosy.
Do tej szczęśliwej trójki nagle podszedł mężczyzna w czarnej czapce z daszkiem i kurtce policyjnej. To był partner Ricka ze służby - Shane. To razem z nim był wtedy, gdy go postrzelono.
- Dobrze cię widzieć, stary - rzekł przyjaciel brązowowłosego i położył swoją rękę na ramieniu Ricka.
- O mój Boże, Shane!
- Shane pomógł nam się dostać tutaj... Bez niego nie dalibyśmy rady - wtrąciła Lori , która wciąż ze szczęścia miała łzy w oczach.
- W takim razie... Mam wobec ciebie dług wdzięczności, którego nigdy nie będę w stanie spłacić - mruknął Grimes, trzymając swoje ręce na ramionach kolegi.
- Rick, proszę cię... To nic takiego. Musiałem się zrehabilitować po tym, jak pozwoliłem ciebie postrzelić przez tego skurczybyka...
- Stary, to nie była twoja wina. Poza tym, już dobrze się czuję... Mając was wszystkich przy sobie - odpowiedział brązowowłosy spoglądając na swoją żonę trzymającą za głowę Carla.
- Ech... W porządku. Oprowadzę cię...
Parapapapam pam pam pam pam parapapapam pam pam pam sory nudzę się xd Dziękuje za dedykacje. Rozdział fajny i do tego jeden z moich ulubionych momentów, ale dlaczego na końcu, nie mógł być dłuższy? ;( Ale tak to fajnie.
OdpowiedzUsuń