piątek, 28 lutego 2014

Część 1: Dni utracone - - 007

Rozdział Siódmy

Atak



Dla mojego kolegi Olka, za to,
że niezmiernie oczekuje na kolejne
rozdziały moich wypocin, oraz za 
to, że je komentuje! Dziękuję!


    - Biegnij, Glenn! Biegnij! - krzyknął zdenerwowany Rick. W dłoni trzymał toporek. Tuż za nim biegł Glenn wożąc metalowy, sklepowy wózek ze strzelbami, karabinami, pistoletami i zapakowanymi w plastikowych pudełkach nabojami. Praktycznie ze wszystkich stron otaczały ich żądne krwi, ropiejące, rozkładające się, niekompletne trupy, które dzięki dziwnej namiastce życia stadnym instynktem snuły się w stronę mężczyzn w celu konsumpcji ich. 
   Z szarych, kłębiastych chmur spadał strumieniami deszcz. Na asfalcie po którym policjant i skośnooki biegli, powstawały kałuże. Przez wodę nawierzchnia stała się śliska i nagle...
   - Rick! - krzyknął młodzieniec, wózek w jego dłoniach zatrząsł się i razem z nim upadł z hukiem na ziemię.
   - Szlag! Postaw wózek i weź tyle broni, ile zdołasz! Szybko! - odparł funkcjonariusz rozglądając się wokół. Otaczały go potwory, dlatego natychmiast dobył z kabury pistolet i zaczął strzelać do stworów. Tylko, że na miejscu jednego zabitego pojawiały się dwa kolejne...
   - O Boże! - wykrzyknął Glenn widząc żywego trupa, który szedł w jego stronę. Chłopak wciąż zbierając rozsypane na asfalcie spluwy i naboje w pozycji kucającej - gdy potwór był na prawdę blisko - kopnął go nogą w ropiejącą pozostałość golenia i kolbą rewolweru podniesionego z nawierzchni rozpłatał jego czaszkę.
   Rick toporkiem zamachnął się na żywego trupa stojącego przed nim, przez co oderwał mu głowę od reszty niekompletnego ciała. Przez to nie zauważył stwora, który zaszedł go od tyłu... I łapczywie ugryzł w ramię, odrywając przy tym kawałek materiału z kurtki.
   - Jaaaai! - krzyknął wystraszony brązowowłosy odpychając potwora i uderzając go z całej siły narzędziem w ropiejące czoło.
   - Chodź, Rick!!! Pospiesz się, bo zginiemy!!! - powiedział skośnooki. Trzymał już wózek pełen broni i czekał na towarzysza, aby pobiec dalej.
   Policjant podbiegł, złapał metalową obręcz wózka i zaczął razem z Glennem przedzierać się przez niezliczone ilości potworów.
   - Chyba nam się uda! Już prawie jesteśmy! - krzyknął chłopak, zauważywszy drewniany płot na końcu zaułka, do którego biegli. 
   Rick co chwilę strzelał mierząc w głowy żywych trupów. Ktoś, kto by słyszał wystrzały, na pewno pomyślałby, że są one wydawane seriami.
   - Nie gadaj, tylko biegnij! - odpowiedział funkcjonariusz chłopakowi, a po chwili już znajdował się razem z towarzyszem i wózkiem pełnym broni za drewnianym płotem, na ulicy znanych już domków jednorodzinnych. 
   Mężczyźni przeszli chwilę na drodze rozglądając się co chwilę za siebie, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie mają towarzystwa w postaci ruszających się niekompletnych ciał... Na szczęście byli na ulicy sami. Prawie sami.
   - Co, u diabła, tam się dzieje? - wymamrotał brązowowłosy wytężając wzrok przed siebie. Jego oczom ukazało się kilka sylwetek ludzi bądź stworów. Jeden z nich poruszał się nadzwyczaj żywo... - Zaraz... Zobacz tam, Glenn. Tam jest człowiek! 
   Skośnooki popatrzył przed siebie, tam, gdzie palec policjanta mu wskazywał. Chłopak i funkcjonariusz byli już coraz bliżej tej osoby. Wokół niej leżały ciała już całkowicie martwe.
   Gdy znajdowali się oni już na odległości kilku metrów, dokładnie przyjrzeli się tajemniczej postaci. Był to mężczyzna w czarnych, krótkich włosach i czarnej, również krótkiej brodzie. Jego ciemnozielone oczy były skierowane w kierunku Ricka i Glenna. Był on ubrany w czarną kurtkę, szare jeansy i czarne buty sportowe.
   - Spokojnie... Nic ci nie zrobimy. W porównaniu do tych na ziemi, jesteśmy całkowicie żywi - rzekł brązowowłosy wykonując nieokreślony ruch prawą ręką. 
   - Widzę... - syknął nieznajomy, obracając w lewej ręce metalowy, ostro zakończony pręt, na którym od słońca, które powoli wyłaniało się zza chmur, lśniła ciemnoczerwona ciecz.
   - A więc... Ja jestem Rick Grimes, a to jest Glenn. Może chcesz się do nas przyłączyć? Mamy niedaleko o... - powiedział policjant, lecz nie dokończył, ponieważ poczuł, jak skośnooki mówi mu coś do ucha.
   - Nie bądź taki otwarty... Nie wiadomo kim on jest... - wyszeptał chłopak.
   - A jak ty się nazywasz? - zapytał funkcjonariusz.
   Nieznajomy badawczo spojrzał na Grimesa, a potem na młodzieńca w czapce z daszkiem. Rzucił pręt na ziemię i burknął niepewnie:
   - Ethan... Ethan Eyrel. Na pewno mogę do was dołączyć?
   - Oczywiście... O ile nie masz złych zamiarów. - mruknął zdecydowanym tonem brązowowłosy.
   - Nie... Szczerze mówiąc to się cieszę nawet, że was spotkałem. Od dwóch miesięcy na swojej drodze nie zauważyłem ani jednej żywej duszy... No, nie licząc tych "snujów"... - odparł Ethan.
   - Snujów? Tak ich nazwałeś? - zapytał skośnooki, a w odpowiedzi otrzymał zdecydowane potrząśnięcie głową w celu potwierdzenia.
   - Chodźcie... Chyba już na dobre zgubiliśmy "snuje", he, he... - rzekł żartobliwie Rick.
   Po kilku minutach wszyscy trzej znajdowali się już w lesie. Deszcz powoli ustępował złocistym promieniom słońca. 
   - Dobra... Odsapnijmy na chwilę... - powiedział policjant i zamaszystym ruch ręki zdjął kurtkę i podwinął rękaw białej koszulki - Och, dzięki Bogu! Och... Myślałem, że mnie ugryzł!
   - Cholera... Tym razem mieliśmy piekielne szczęście - odpowiedział chłopak.
   - Tak... - mruknął funkcjonariusz. 
  - Dwa miesiące temu byłem w Waszyngtonie - stamtąd pochodzę i tam też zastał mnie ten cholerny bajzel. Wiem, jak jest w dużych miastach... - burknął czarnowłosy mężczyzna.
   - Serio? I naprawdę nie ma... Nie ma rządu? - odparł policjant.
   - Tak... Wszystko poszło się... No wiecie, co...
   Powoli zza drzew zaczęło się wyłaniać obozowisko. Było już widać kempingowca i samochody.
   - Glenn. Proszę, nie mów Lori jak niewiele brakowało...
   Tymczasem żona Ricka stała na skraju obozu. Jej koszula w kratkę i czarne włosy były mokre od deszczu, który ciągle lekko spadał z szarych chmur. 
   Po chwili podszedł do niej Shane. 
   - Nie masz się czym martwić. Rick potrafi o siebie zadbać, uparty z niego skurczybyk... Będą z powrotem, zanim zauważysz - powiedział czarnowłosy funkcjonariusz. Był ubrany w brązową, policyjną kurtkę.
   - Ja tylko... Ja tylko nie chciałam, aby on tam szedł... Nie chcę znowu przez to przechodzić, nie chcę się martwić...
    - Wracajmy do obozu. Jest zimno, nie możesz stać na deszczu - odpowiedział Shane i lekko złapał rękę Lori, a drugą położył na jej lewe ramię - Chodź... Ech, dotrzymam ci towarzystwa.
   Nagle czarnowłosa odtrąciła ręce policjanta i zdecydowanie rzekła:
   - Shane... Nie. Musisz przestać. Rick wrócił... Żyje... I jest moim mężem. Skończ z tym.
   Funkcjonariusz spojrzał błędnym wzrokiem na kobietę i mruknął:
   - A co... A co z tą nocą, kiedy my... Kiedy tu jechaliśmy?
   - Ta noc... - zaczęła Lori, wzięła głęboki oddech i dodała: - Była pomyłką. Ja... To wina samotności i zagubienia...
   Na te słowa Shane zacisnął mocno wargi i wbił wzrok w ziemię. Na jego policzku spłynęła jedna, samotna łza... 
   Kiedy Rick, Glenn i Ethan byli już przy mamie Carla, czarnowłosego policjanta już nie było. Brązowowłosy z żoną zastygł w uścisku.
   - Tak się martwiłam... Boże, nawet nie wiesz jak... - mruknęła Lori.
    Funkcjonariusz pocałował kobietę i odpowiedział:
   - Nie powinnaś tu tak stać, kochanie... O, właśnie! Poznaj Ethana, będzie członkiem naszego obozowiska.
   Czarnowłosa oderwała się od męża i podeszła do nowego mężczyzny. Podała mu rękę i powiedziała:
   - Witaj. Jestem Lori, żona Ricka...
   - Cześć. Ethan... - odparł cicho Eyrel i uścisnął dłoń kobiety.
   Brązowowłosy spojrzał na niebo. Deszcz powoli przestał padać; lekko mżyło. Słońce coraz szybciej znikało za horyzontem. Nieubłaganie zbliżała się noc.
   - Robi się coraz ciemniej. Chodźcie na kolację. Właśnie sobie przypomniałem, że mamy jeszcze trzy króliki z ostatniego polowania, a Dale rożen, więc najemy się. Ty też, Ethan - rzekł radośnie policjant. Złapał Lori za rękę i zaczął zmierzać w kierunku samochodów. Tuż za nimi szedł skośnooki oraz nowy członek grupy funkcjonariusza.
   Pół godziny później wszyscy obozowicze siedzieli ubrani w ciepłe kurtki wokół ogniska, nad którym piekł się królik zamontowany na rożnie. Niektórzy trzymali w rękach plastikowe kubki pełne ciepłego napoju oraz kawałki mięsa.
   - Słuchajcie, jako, że mamy wśród nas nową osobę, to pomyślałem, aby oficjalnie wam ją przedstawić. To jest Ethan; spotkaliśmy go, gdy razem z Glennem wracaliśmy z Atlanty - powiedział Rick wskazując ręką na czarnowłosego mężczyznę siedzącego po jego prawej stronie, i po chwili dodał: - Słuchaj, nic o tobie nie wiemy. Może opowiesz coś o sobie?
   - Dobra... A więc, jak wspomniał pan policjant, nazywam się Ethan. Ethan Eyrel. Pochodzę z Waszyngtonu. Pracowałem jako urzędnik. Gdy cała ta apokalipsa się zaczęła, wracałem właśnie z delegacji... Nienawidziłem wyjazdów służbowych i zawsze przeklinałem szefa, że muszę gdzieś jechać. Jednak tym razem... Po prostu dobrze, że nie dojechałem do miasta, ponieważ... No, wiecie, skończyłbym jako potrawa dla tych "snujów"... Nie miałem żony, dzieci, rodzice także nie dożyli tego bajzlu, więc nie załamywałem się. Dwa miesiące nieustannej podróży w tym dzikim świecie mnie już męczyły, więc cieszę się, że was tu spotkałem... I to chyba tyle.
   - Też się cieszymy, że mamy wśród nas kogoś nowego - odparł Shane.
   Brązowowłosy wziął kawałek mięsa i ugryzł go, po czym rzekł:
   - Dale, ten rożen się spisuje na medal... Nie wiem, jak bez niego upieklibyśmy królika.
   Starszy mężczyzna siedzący na drugim końcu paleniska, odpowiedział:
   - Nie ruszałem się nigdzie bez mojego sprzętu... Nigdy nie wiadomo, co może się w trasie przydać.
   - No właśnie... Już wiem, czym zajmował się Ethan przed tym bajzlem, ale o was prawie nic. Choćby ty, Dale...
   - Pracowałem w handlu przez prawie czterdzieści lat. Siedziałem w biurze, rozmawiając przez telefon... Miesiąc po przejściu na emeryturę kupiłem z żoną kempingowca i zaczęliśmy oglądać Amerykę. Podróżowaliśmy prawie trzy lata, zanim to się zaczęło. Byliśmy na kempingu jakieś osiemdziesiąt kilometrów stąd. Wracaliśmy z Florydy... Wieści dotarły do nas z lekkim opóźnieniem... Nie wiedzieliśmy nawet, co się dzieje. Moja żona... Ona została na tamtym kempingu... - mruknął Dale. Po tych słowach natychmiast spochmurniał. Wbił wzrok w ziemię, lecz po chwili dodał: - Kiedy ją pochowałem... Wyruszyłem do Atlanty. Miałem tam krewnych... Nie zdążyłem na czas, a po drodze spotkałem Amy i Andreę. Ich wóz stanął... Zabrakło im benzyny...
   - Andrea odwoziła mnie do College'u. Za kilka dni miały się rozpocząć zajęcia. Byłam na przedostatnim roku prawa... Mogłam wrócić samolotem, ale zawsze lubiłam te nasze małe wyprawy - wtrąciła radośnie Amy.
   - Co do mnie... Byłam recepcjonistką w kancelarii prawnej... Praca to jedna z rzeczy, do których nie chciałabym wrócić - dodała Andrea.
   Kilka sekund później skośnooki młodzieniec po wypiciu napoju z kubka, zaczął mówić:
   - Byłem... Dostawcą pizzy w Macon, w Georgii. Tkwiłem w długach po uszy... No, a teraz za nimi nie tęsknie. Jedyne, co bym chciał zmienić cofając się w czasie, to stosunki z rodzicami i... Przywrócić życie mojej... - przerwał, i cicho dodał: - Mojej dziewczynie...
   Po opowieści Allena, Donny, Ricka i Shane'a wszyscy zaczęli powoli wstawać i iść do swoich namiotów, czy też samochodów. Brązowowłosy policjant jeszcze siedział na oponie przy ognisku, a obok niego Ethan. Trochę dalej pozostał Dale, Amy i Andrea. Grimes rozmawiał z nowym członkiem obozu na różnorakie tematy. Zauważył, że ten co chwilę spogląda na siostrę Andrei.
   - Ethan, zagadaj do niej... - szepnął radośnie funkcjonariusz - Patrząc na ciebie przypominają mi się czasy poznania Lori... Ech...
   - Że co? Nie przesadzaj, o co ci w ogóle chodzi, stary? - zaprzeczył kategorycznie Eyrel.
   Rick tylko pokręcił głową i wstał. Zaczął zmierzać w stronę namiotu, gdy nagle usłyszał krzyk. Krzyk dziecka.
   - Aaaaaaah! Ratunku!
   To był krzyk Carla.
   - Carl! O mój Jezu! - wykrzyczał przestraszony policjant i zaczął biec w stronę, z której dźwięk się rozprzestrzeniał. Po chwili znalazł się przy kempingowcu ledwo zauważalnym w promieniach księżyca. Zauważył Carla cofającego się przed żywym, ropiejącym trupem. Z jego brzucha zwisało krwiste jelito i odrywająca się, obrzydliwa skóra. Brązowowłosy podbiegł do syna, przesunął go zamaszystym, mocnym ruchem ręki i strzelił rewolwerem w głowę stwora. Ten osunął się na ziemię.
   Natychmiast policjant podszedł do skulonego, leżącego na ziemi chłopca i ukucnął przy nim. Trzymając w lewej ręce broń, położył prawą na włosach syna i delikatnie gładził mówiąc:
   - Carl... Już dobrze. Nie przejmuj się... Nic ci się nie stało... Carl? - zapytał zaniepokojony, zauważając brak reakcji ze strony chłopca. Ten po chwili podniósł wolno głowę i spojrzał w kierunku ojca ze łzami w oczach.
   - Tatusiu... Ja... Ja nie mogłem strzelić... Prze... Przepraszam... - wydukał co chwilę łkając cicho Carl.
   - Spokojnie, synku. Na szczęście nic się nie stało...
   Nagle przy Ricku pojawił się Ethan i Shane. Gdy tylko usłyszeli wystrzał broni, przybiegli, aby zobaczyć co się stało. Czarnowłosy policjant już chciał zapytać, lecz zauważył, w jakim stanie jest chłopczyk i zaprzestał. Spojrzał w stronę leżącego trupa. Dla niego wszystko było jasne.
   - Rick! Uważaj! - wykrzyknął nagle Ethan. Zauważył za brązowowłosym kolejnego potwora snującego się w stronę Grimesa. Dzięki jego ostrzeżeniu, funkcjonariusz obrócił się i strzelił w ropiejące czoło "snuja"...
   - O cholera! Kolejne tu idą! - powiedział Shane patrząc przestraszonym wzrokiem za Ethanem, przełknął głośno ślinę i wysapał cicho: - To atak...
.

* * * * *


Witajcie! 


Po pierwsze, chcę przeprosić Was za to, że zrobiłem sobie tygodniową przerwę w pisaniu opowiadania,         ale nie miałem weny - po prostu... Po drugie, teraz rozdziały będą co tydzień - w piątki, 

około godziny 21:30. Po trzecie, proszę Was o komentarze, ponieważ niezwykle 

motywują do dalszego pisania, oraz powodują, że zaników weny jest mniej!


Pozdrawiam, PiSaRz.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Część 1: Dni utracone - - 006

Rozdział Szósty

Nieznajomy


Opcja komentarzy została stworzona nie dlatego, aby bezwładnie się 
snuła pod każdym rozdziałem, ale dlatego, aby uszczęśliwić autora 
owych rozdziałów. A więc, drodzy czytelnicy, proszę o nie! 
Dają one niesamowitą motywację do dalszego pisania! :)


   Z błękitnego, bezchmurnego nieba świeciło jasnożółtymi promieniami słońce. Na wielkim obszarze ziemi porastała bujna, ciemnozielona trawa, która snującym się gdzieniegdzie żywym trupom sięgała praktycznie do pasa. W kilku miejscach na tej dzikiej łące wyrastały potężne drzewa - najczęściej dęby. Pośrodku polany przebiegała wydeptana ścieżka. Cała ta dolina była otoczona wokoło lasem.
   Jeden ze stworów, któremu zamiast prawej ręki zwisała ropiejąca skóra i poszarpane mięso, poruszał się na początku drogi - tuż przy lesie. Nagle obrócił się w stronę boru i przyśpieszył kroku. Gdy był już przy pierwszych krzakach, jego głowę przebił ostro zakończony bełt kuszy. Potwór całkiem martwy osunął się na ziemię.
   Zza drzew wyłoniło się dwóch mężczyzn. Jeden z nich - troszkę wyższy od drugiego - miał czarne włosy do połowy szyi i zielone oczy. Był wysportowany, a nawet muskularny. Na sobie miał czarną, motocyklową kurtkę z oderwanymi rękawami, pod którą był widoczny brązowy podkoszulek, oraz czarne, luźne spodnie i brązowe buty.
   Drugi mężczyzna był wyraźnie starszy od czarnowłosego. Miał niebieskie oczy i posiwiałe owłosienie na głowie, jak i na brodzie. Był on również wysportowany. W prawej ręce trzymał pistolet. Na sobie miał biały podkoszulek, szarą koszulę i szare spodnie.
   Mężczyźni ci byli braćmi. Siwowłosy nazywał się Merle, a drugi Daryl.

   Czarnowłosy podbiegł do zabitego przed chwilą żywego trupa i wyjął bez trudu bełt z jego niekompletnej czaszki, po czym wraz z bratem pobiegł dalej.
   Po chwili - gdy mężczyźni znajdowali się już po drugiej stronie polany - drogę zaszły im dwa stwory. Daryl zamachnął się i uderzył jednego z nich metalowym krańcem kuszy. Merle walnął drugiego kolbą od pistoletu, a jak potwór już się osunął na ziemię, nadepnął mu butem na głowę robiąc z niej miazgę.
   Bracia pognali dalej, ile sił w nogach. Na polanie zwrócili na siebie uwagę pozostałych żywych trupów. Pośród niezliczonej ilości drzew dwie sylwetki mężczyzn poruszały się niezwykle zwinnie. Lecz siwowłosy nie zauważył jednej suchej gałęzi, która zwisała z pnia dębu i uderzył się o nią w szyję. Momentalnie upadł, a Daryl spojrzawszy się na niego, podszedł i podał mu rękę. Gdy Merle się podniósł, czarnowłosy powiedział zdenerwowanie:
   - Ja pierdole... Zobacz za siebie...
   Brat Daryla obejrzał się za ramię. Zauważył dziesiątki snujących się w ich stronę stworów żądnych ludzkiego mięsa. 
   - Mamy, kurwa, towarzystwo... - burknął Merle, przełknął głośno ślinę i dodał: - Szybko, biegnij!
   Jak najszybciej potrafili, dobiegli do krańca lasu, w którym przebiegał stary, poszarpany asfalt. Po jego drugiej stronie znajdowały się wielkie doliny, obsiane w różnej ilości zboża i warzywa. Wśród nich stał biały, jednopiętrowy dom starej zabudowy. Obok niego była drewniana, też pomalowana na biało szopa. Budynki te były odgrodzone metalowym płotem, w którym znajdowała się brama wjazdowa i mała furtka.
   - Tam! - krzyknął Daryl do brata wskazując palcem na owe zabudowania.
   Po chwili mężczyźni znajdowali się na werandzie przed domem. Merle nerwowo zaglądnął przez balustradę, patrząc na coraz bliższą gromadę zombie. Podszedł do drzwi i mocno uderzył w nie ramieniem, próbując je wyważyć. Nie udało się.
   - Może tak klamką spróbujesz, braciszku? One tu idą, do cholery... - parsknął szyderczo czarnowłosy.
   - Spieprzaj - odwarknął siwowłosy, pociągając za uchwyt od wejścia. Te momentalnie się otworzyły, a mężczyzna z gniewem spojrzał na brata, który miał uśmiech zarysowany na twarzy.
   Daryl i Merle weszli pospiesznie do budynku, zamykając białe drzwi. Starszy facet wziął stojącą obok nich drewnianą komodę i przystawił do wejścia, aby potwory nie dostały się do środka. Czarnowłosy rozglądał się po pokoju, w którym się znajdowali. Był to chyba salon, ponieważ znajdował się w nim zakurzony, stary telewizor, jasnozielona sofa i drewniany stolik. Ściany były pomalowane na kremowo, chociaż w niektórych miejscach ten kolor przeradzał się w szarość z zaniedbania i brudu. Z pomieszczenia tego wychodziły tylko jedne drzwi, które prowadziły do przedpokoju, wejścia na drugie piętro, kuchni i łazienki. 
   Gdy siwowłosy otworzył owe drzwi i razem z bratem wszedł do korytarzu, pokazał szybkim ruchem głowy, aby Daryl sprawdził kuchnię znajdującą się po prawej stronie. Sam Merle poszedł natomiast do łazienki celując pistoletem we wszystkie strony. Był przygotowany na wszystko, ale w pokoju nie znalazł ani jednego potwora. 
   Czarnowłosy wszedł do kuchni. Kuszę miał w pogotowiu, trzymając palec na spuście w razie niebezpieczeństwa. Zauważył szare półki i szafki, metalową umywalkę pełną nieumytych naczyń i lodówkę. Otworzył ją i zauważył praktycznie pustkę; nie było w niej żadnego jedzenia - zostało tylko kilka butelek wody i piwa. 
   - Świetnie... - mruknął do siebie Daryl, patrząc na alkohol. Nie wiedział, że stoi za nim siwowłosy.
   - Co świetnie, braciszku? - spytał Merle i podszedł do czarnowłosego. Zauważył butelki z piwem, klepnął brata po ramieniu i dodał: - Jaka szkoda, że nie możesz pić, alkoholiku... Więcej dla mnie, he, he...
   - A weź się... - warknął ze złością Daryl szybko wychodząc z pomieszczenia, szturchając przy okazji siwowłosego. Trzymając w mocnym uścisku kuszę usiadł na kanapie w salonie. Chwilę siedział i zauważył brata wychodzącego z kuchni, który trzymał w dłoni otwarty trunek.
   - Na pewno nie chcesz łyczka, braciszku? He, he... - powiedział kpiąco Merle, po czym wziął głęboki łyk alkoholu. Czarnowłosy tylko gniewnie spojrzał na niego.
   Nagle drzwi wejściowe gwałtownie się poruszyły, lekko przesuwając komodę zastawiającą je. Zza nich rozległo się głośne pomrukiwanie żywych trupów. Za oknami pojawiły się dziesiątki ropiejących ciał, które z całych sił chciały się przedostać się do wnętrza budynku.
   - Kurna, słabo tą komodę postawiłeś... - rzekł zdenerwowany Daryl. Zerwawszy się z sofy szybko podszedł do drzwi, dosuwając mocno mebel.
   - Oj, nie złość się tak, braciszku. To piękności szkodzi, he, he! - burknął siwowłosy.
   - Spierdzielaj... Zresztą, widzę, że masz słaby łeb, skoro zaczynasz tak pieprzyć po jednym piwie... - odparł czarnowłosy, i - gdy żywe trupy znów uderzyły w drzwi - dodał: - Kuźwa, są silne. Mówię, ci: jest ich za dużo. Ta komoda nie wytrzyma!
   - Pierwszy raz się z tobą zgodzę... Trzeba coś dostawić... Chodź, pomożesz mi z tą sofą...
   Po kilkunastu sekundach bracia przesunęli kanapę do drzwi. Lecz mimo to stwory coraz mocniej próbowały się dobić do Daryla i Merla. Tym razem przez okna. Napierały na nie coraz mocniej, a ponieważ było ich dużo, to powoli niszczyły szyby.
   - Okna... Cholera, musimy stąd spieprzać, braciszku - rzekł siwowłosy rozglądając się wokół siebie - Prędzej czy później dobiją się do nas...

   - Chodź sprawdzić, czy jest tylne wyjście - mruknął czarnowłosy zdecydowanym tonem - I zostaw to cholerne piwo...
   Merle spojrzał gniewnie na brata i odparł z pogardą:
   - Nie rozkazuj mi, gówniarzu.
   Mężczyźni popatrzyli na siebie spode łba i poszli w kierunku korytarza. W kuchni ani w  łazience nie było wyjścia prowadzącego na podwórze. Zostało im tylko do sprawdzenia piętro. Daryl i siwowłosy weszli po ciemnobrązowych, drewnianych i zakurzonych schodach. Ich oczom ukazało się przestronne pomieszczenie pomalowane na żółto. Wychodziło z niego kilka drzwi. Jedno było wejściem na balkon. 
   Gdy tylko czarnowłosy i Merle zauważyli je, zaczęli zmierzać w ich kierunku. Zdecydowanym krokiem podeszli do szklanych drzwi i wyszli na taras. Rozejrzeli się wokół. Zbliżała się noc - słońce powoli znikało za horyzontem. Starszy mężczyzna wyjrzał głową za metalową balustradę. Pod nimi nie było ani jednego żywego trupa, ale za to był drewniany wóz z sianem.
   - Żadnego potwora... Mamy szczęście, braciszku. Zostało tylko jedno - skok... - szepnął Merle do Daryla.
   - Yhym... - przytaknął czarnowłosy, z lekkim zaskoczeniem w oczach.
   Po chwili oby dwaj mężczyźni byli na ziemi. Mocno się otrzepali z siana, rozejrzeli się w celu sprawdzenia, czy w pobliżu nie kręci się ani jeden potwór. Gdy tylko upewnili się, że droga do stodoły jest "czysta", pobiegli w jej kierunku. Nie mieli żadnego jedzenia, więc chcieli zobaczyć, czy w szopie coś zdatnego do spożycia się znajduje.
   Minutę później bracia znajdowali się już pod drewnianą, pomalowaną na biało, wysoką na kilkanaście metrów stodołą. Czarnowłosy uchylił lekko podwójne, również drewniane drzwi. Celując na wszystko kuszą wszedł do środka. Tuż za nim był Merle, który jak wszedł do wnętrza szopy, zamknął wejście.
   Pomieszczenie to było wyściełane sianem. Przez niewielkie okno naprzeciw mężczyzn wpadały blade promienie słoneczne odbijane od pełnego księżyca. Na drugim końcu stodoły mieściła się zagroda dla koni, która była pusta. Nie było tu ani jednego żywego trupa, lecz...
   - O kurwa - wymamrotał wystraszony siwowołosy. Daryl równie wielkimi oczami patrzył w miejsce, które tak zdziwiło jego brata.
   Przy drewnianych ścianach szopy leżały ludzkie korpusy bez głów. Z ciał unosił się wstrętny odór rozkładu. W niektórych częściach tych ciał było widać kości bądź zwisające mięso. Każdy z trupów miał na szyi zawieszone kawałki kartonu, na których były napisane różne rzeczy.
   Czarnowłosy podszedł do pierwszego korpusu i spojrzał na napis.
   - "Kłamca"... - przeczytał cicho wciąż zdumiony Daryl na głos, i dodał zszokowanym tonem: - O cholera...
   Obok niego stanął Merle patrzący na następnego trupa.
   - "Gwałciciel"... - rzekł starszy mężczyzna spoglądając na kawałek kartonu. Tymczasem czarnowłosy był naprzeciwko brata, przy kolejnym ciele. Na tym z kolei było napisane: "Pijak".
   Daryl patrzył nieobecnym wzrokiem na ten napis. Poczuł się, jakby to on leżał na miejscu tych zwłok - przecież też był... Znaczy się jest uzależniony od alkoholu.
   Po chwili siwowłosy znajdował się przy korpusie leżącym obok stojącego czarnowłosego mężczyzny.
   - "Złodziej"... - wyszeptał Merle tekst ze zwłok.Nagle bracia zauważyli - ostatnie już - ciało,leżące bezwładnie pośrodku stodoły. Tym razem było ono kompletne; miał przestrzeloną w czole głowę. W prawej ręce padliny leżał pistolet, a na kartonie przywiązanym do szyi napis brzmiał: "Morderca"...
   - Pewnie najpierw ich pozabijał, a potem sam sobie palnął w łeb... - powiedział Merle - Psychol...
   - Możliwe... Zobacz - odpowiedział Daryl, biorąc z siana obok "Mordercy" leżące, pogniecione zdjęcie. Widniała na nim szczęśliwa rodzina: uśmiechnięty mężczyzna, kobieta i mała dziewczynka.
   - To on... Jezu... Co się z tym pieprzonym światem stało... - burknął siwowłosy trzymając w ręku fotografię.
   - Nie ma żadnego jedzenia. Cholera, musimy iść dalej.... Długo bez wody też nie wytrzymamy... - wyksztusił czarnowłosy. Tymczasem Merle wyjął zza koszuli butelkę wody i rzekł wykpiwczo:
   - Na szczęście twój brat ma mózg i wziął trochę z lodówki z tego domu... Ty to byś beze mnie zginął, braciszku.
   - Nie pieprz, tylko daj łyka... - odparł Daryl i wyrwał butelkę z ręki Merle'a. Napoił się i dodał: - Trzymaj, idziemy da...
   W tym momencie przerwał mu odgłos uderzenia w drewno, a raczej drewniane drzwi. Zza nich roznosiło się pomrukiwanie... To były żywe trupy.
   - Kurwa, wyczuły nas... Ja pierdole, wychodź przez to okno! - krzyknął zdenerwowanie siwowłosy.
   Mężczyźni szybko pobiegli w kierunku zagrody dla koni, przeskoczyli drewniany płot oddzielający i spojrzeli na drzwi. Były otwarte, a niekompletne i ropiejące ciała zaczęły iść w stronę ludzi.
   - Co za paskudztwa... Przeskakuj, szybko! - burknął Daryl szturchając brata w kierunku okna.
   Zombie zbliżały się. Merle dopiero co był na drewnianej okiennicy, a czarnowłosy trzymając kurczowo kuszę stał przy płocie. Gdy jakiś potwór przybliżył się do niego na niebezpieczną odległość, naciskał spust, przez co metalowy, ostry bełt przeciął na wylot głowę stwora.
    Po krótkiej chwili Daryl wraz z bratem był już na dworze. Ogarniała ich straszna ciemność. Ledwo widzieli trawę połyskującą w świetle księżyca i niezliczonych gwiazd. Merle rozejrzał się dookoła. Kilka sylwetek żywych trupów zaznaczało swoją obecność na rozległym polu, a także...
   - Tam jakaś chata jest, braciszku. Biegniemy... - wyszeptał siwowłosy.
   Co chwila na drodze mężczyzn stawały ropiejące, wydające ciche lub głośne pomruki stwory. Za każdym razem opadały już całkowicie zabite na zaoraną ziemię. Raz dzięki potężnemu uderzeniu metalową częścią kuszy, a raz kolby pistoletu.
   Kilka minut nieustannego biegu sprawiło, że Daryl i Merle stojąc przy domie, do którego chcieli się przemieścić, głośno sapali ze zmęczenia. Po krótkim odpoczynku weszli na werandę żółtego, jednopiętrowego budynku. Otworzyli białe drzwi i weszli do środka.
   - Dawaj wode... - wycharczał czarnowłosy.
   Starszy mężczyzna już wyciągał butelkę, kiedy usłyszał dźwięk przeładowania broni. Momentalnie zastygł. Zza jego pleców rozległ się męski głos:
   - Ręce do góry!

sobota, 8 lutego 2014

Część 1: Dni utracone - - 005

Rozdział Piąty

Zbyt daleko


    Stwór zbliżał się do kobiety. Już miał ją złapać swoimi ropiejącymi, niekompletnymi rękoma, a potem po prostu ugryźć bądź się nią zajadać. Lecz w ostatniej chwili...
   - Ufff! - krzyknął Dale zamachując się toporkiem. Cios, jaki zadał żywemu trupowi, sprawił, że jego głowa oderwała się od obrzydliwego korpusu, przy okazji tryskając jasnoczerwoną cieczą. 
   Zmęczony mężczyzna postawiwszy narzędzie na trawie, oparł się o nie dysząc. Nie był młody, więc szybko się męczył, a takie zamachnięcie kosztowało go dużo energii. Wciąż sparaliżowana strachem Donna wyjąkała:
   - Nie mogłam... Nie mogłam... U... Uratowałeś mi życie...
   - Uff... Nie ma... Uff! Sprawy... - odparł Dale.
   Allen przybiegł do swojej żony, która wtuliła się w niego. Natomiast Sophia i Carl zauważywszy całe zamieszanie, przestraszyli się i podbiegli do swoich mam. 
   - Mamo! - krzyknął chłopczyk rzucając się do uścisku Lori.
   - Rąbałem drewno na opał, kiedy usłyszałem krzyk... - zaczął Dale, lecz coś mu przerwało. To stwór, a raczej jego głowa wciąż żyła i zaczęła wydawać z ropiejących ust pomruki:
   - Guuu... Gaak...  
   Wszyscy spojrzeli na kawałek padliny i stali jak zamurowani. Nigdy czegoś takiego nie widzieli.
   - Nadal żyje! - krzyknął ze strachu Allen.
   W tym czasie policjanci wciąż stali przed stworem, który łapczywie zajadał się sarną - a raczej tym, co z niej zostało. Wśród gęstego lasu było coraz mniej światła. Powoli zbliżał się wieczór.
   - Nie chcę nawet myśleć o chorobach, które te potwory przenoszą. Nie zjem ani kęsa tej sarny... Moja rodzina też - powiedział Rick.
   - Tak... Chyba masz rację - przytaknął Shane i dodał: - Widziałeś już jakiegoś z bliska?
   - Parę razy... Ale nigdy tak długo. Zwykle od razu mnie atakowały.
   Gdy z ust brązowowłosego wypłynęły te słowa, nagle żywy trup oderwał swoją głowę od zwierzęcia i trzymając wciąż kawałki mięsa w ręce zobaczył swoimi oczami funkcjonariuszy. Wstał i zaczął zmierzać w ich kierunku.
    - Niedobrze! - krzyknął czarnowłosy.
   Gdy stwór zbliżył się na niebezpieczną odległość, w jego czaszce pojawił się toporek. To z Ricka narzędzia wciąż ciekła krew. Otarł je chustą i rzekł:
   - Nie miałem zamiaru czekać, aż się na nas rzuci.
   Po chwili nad całym lasem rozbrzmiał odgłos wystrzału. 
   - Obóz! - warknął Shane i razem z przyjacielem zaczął biec w kierunku obozowiska.
   Gdy znajdowali się już przy reszcie grupy, brązowowłosy zauważył dym lecący ze strzelby Allena i spojrzawszy na swoją żonę, ta rzuciła mu się w ramiona.
   - Nic wam nie jest? Co się stało? - spytał Rick gładkim, opiekuńczym głosem gładząc Lori po włosach.
   - Wyszedł z lasu, próbował nas zabić... Pra... Prawie dopadł Donnę. Dale obciął mu głowę... Ale on nadal żył. Musieli go zastrzelić. O Boże, Rick... To było straszne... - mruknęła wciąż wystraszona Lori.
    - Zabierzmy to coś do lasu - rzekł Allen, a po chwili wraz z Dale'm ciągnął już całkowicie martwego trupa.
   - Już wszystko dobrze kochanie, wszystko dobrze... - powiedział brązowowłosy funkcjonariusz i wtulił się do żony. Był zbyt zatroskany, aby zauważyć niepokojącą rzecz...
   Shane spoglądał na jego i Lori. Jego wzrok był pełen chciwości...
   I zazdrości.
   Niespodziewanie nadeszła noc. Nad całym obozem jaśniał bladawy księżyc. Wśród rozwieszonymi na linkach - które były obwiązane pomiędzy drzewami - mokrymi ubraniami, na kempingowcu pełnił wartę czarnowłosy policjant. Nie było najcieplej, więc miał on na sobie zarzuconą brązową kurtkę, a na głowie - jak zawsze - czapkę z daszkiem z napisem "Police". Tuż za jego plecami rozległ się cichy szept, a na drabince prowadzącej na dach pojazdu pojawił się Rick.
   - Jezu, człowieku! Nie podkradaj się tak! - krzyknął lekko wystraszony Shane.
   - Przepraszam... Po prostu nie chciałem nikogo obudzić - rzekł brązowowłosy funkcjonariusz, a po chwili już był przy przyjacielu.
   - Następnym razem rzuć we mnie kamieniem czy coś... Przestraszyłeś mnie na śmierć. - odparł czarnowłosy, głośno wciągnął powietrze i dodał: - Szczególnie po tym, co się dziś wydarzyło...
   - Tak... Przyszedłem porozmawiać właśnie o tym - odpowiedział Rick, kucając przy wartowniku.
   - Hę? A dokładniej?
   - Musimy przenieść obóz. Przebywanie tak blisko miasta pełnego stworów jest nierozsądne. To po prostu cholernie niebezpieczne.
   - Oszalałeś?! Co będzie, kiedy rząd zacznie sprzątać ten cały bałagan? Zaczną od miast... Jeśli tutaj zostaniemy, prędzej nas znajdą!
   - Ale kiedy nas znajdą, Shane? Jutro? W przyszłym tygodniu? Zaczyna się robić zimno, a będzie jeszcze gorzej. Nie mówiąc o tym, co się stało wczoraj. Mieszkanie tak blisko tych stworów jest zbyt ryzykowne - powiedział stanowczo brązowowłosy policjant.
   - Ryzykiem jest zmiana miejsca. A dzięki ogniskom jest nam ciepło. W tej okolicy drewna na opał jest pod dostatkiem. Będzie nam tu dobrze, Rick... To najlepsze miejsce, by czekać na ratunek.
   - Jezu, człowieku... Ale skąd pewność, że w ogóle jakiś ratunek nadejdzie? Donna o mały włos dzisiaj nie zginęła! A jeśli na jej miejscu byłoby jedno z dzieci? A jeśli byłby to Carl? - rzekł Grimes i przełknął ślinę tylko na myśl o tym, że coś mogłoby się stać jego synowi - Nikt nie był na to przygotowany. Myślisz, że te dziewczyny potrafią walczyć? Jeśli pojedziemy w bezpieczniejsze miejsce, dłużej przetrwamy nawet bez ratunku... Wolałbym móc co jakiś czas wyspać się w nocy, a nie ciągle siedzieć i się zastanawiać, czy rząd istnieje i czy nas znajdzie...
   - Nie, do cholery! Zostajemy tutaj, Rick! Tu jesteśmy bezpieczni! Możemy chronić tych ludzi... A tutaj najszybciej nas uratują. Jeśli odejdziemy i ukryjemy się na prowincji, mogą minąć miesiące, zanim nas znajdą. Musimy tu zostać.
   - W porządku... Skoro aż tak jesteś pewny. Dobrze. Zostaniemy... Ale jeśli mamy się tu utrzymać, to będziemy potrzebować więcej broni i amunicji. Gdyby Donna miała ze sobą broń, mogłaby po prostu zastrzelić to coś... Wszyscy obozowicze będą musieli nosić ze sobą broń.
   - Skąd ją weźmiemy? - zapytał zaciekawiony Shane. 
   - Coś wymyślę - odparł Rick i już chciał coś dodać, kiedy Dale wyłonił się z kampera w białym podkoszulku i szarych spodniach.
   - Możecie rozmawiać trochę ciszej?! Niektórzy próbują spać.
   Następnego dnia brązowowłosy policjant wcześnie wstał, ponieważ chciał zdążyć porozmawiać z Glennem przed jego wyjściem do Atlanty. Gdy zauważył skośnookiego, krzyknął:
   - Hej, Glenn! Zaczekaj!
   - O co chodzi Rick? - spytał chłopak odwracając się w stronę policjanta, który do niego podbiegł.
   - Kiedy chodziłeś do miasta... Może zauważyłeś jakiś sklep z bronią?
   - Nie, ale nigdy nie zapuszczam się zbyt daleko... Czemu pytasz?
   - Cóż, tak sobie myślę... - zaczął funkcjonariusz, po czym głośno przełknął ślinę i dodał: - Jeśli ludzie zostali spędzeni do miast... I jeśli zorganizował to rząd, to nie doszło do splądrowania sklepów. A kiedy sytuacja stała się gówniana... Nie ma mowy, żeby ktokolwiek miał czas na włamywanie się do sklepów z bronią. Są przecież zazwyczaj dobrze zabezpieczone...
   - To ma sens. I chociaż nie wiem, gdzie mógłby znajdować się sklep z bronią, to wiem, kto może to wiedzieć. Chodź za mną...
   Mężczyźni podeszli do jedzącego konserwę Jima. Glenn do niego powiedział:
   - Stary, musisz nam pomóc. Pamiętasz gdzie w Atlancie jest jakiś sklep z bronią? Oczywiście na skraju miasta.
   - Sklepy z bronią? Hmm... Róg Pleasant i 38 ulicy - odpowiedział mężczyzna.
   - Dzięki, Jim - odparł skośnooki i odwrócił się do stojącego obok niego Ricka - Chodźmy... W wozie mam plan miasta.
   Chłopak i policjant przeszli kawałek i zatrzymali się przy zielonym samochodzie. Glenn wszedł do niego i zaczął szperać w jednej z szafek przy radiu. Do funkcjonariusza podeszła Lori z Carlem, którego trzymała za rękę.
   - Wiem, że potrzebujemy broni, ale czemu ty musisz iść? Jesteś tu dopiero od trzech dni... Nie chcę znowu się o ciebie martwić... - rzekła opiekuńczo kobieta.
   - Tatuś, proszę, nie idź - mruknął syn Ricka.
   Brązowowłosy schylił się do Carla, zdjął kapelusz policyjny z głowy i założył chłopczykowi.
   - Nie martw się, synu. Będę bardzo ostrożny. Trzeba to zrobić, żebyśmy mogli być bezpieczni. Kiedy wrócę... Nauczę cię strzelać. Chcesz się nauczyć strzelać, prawda? - rzekł policjant.
   - Chyba tak - powiedział niepewnie chłopczyk.
   - Nie ma mowy! Jest za mały, żeby strzelać! - oburzyła się Lori.
   - Będziemy się o to kłócić, gdy wrócę. A wrócę, zanim zauważyć, że mnie nie ma. Glenn będzie mnie pilnował. Ile razy chodził do miasta i wracał cały? - zapytał funkcjonariusz do żony.
   - Po prostu nie rozumiem, dlaczego nie może iść on sam... - rzekła kobieta.
   - Jak myślisz, ile sztuk broni może przenieść Glenn? Daj spokój, kochanie... Bądź rozsądna.
   - Już mam! - krzyknął skośnooki młodzieniec stojąc za rodziną Grimesów. W dłoni trzymał mapę. Rick odszedł od Lori i zaczął iść z chłopakiem w kierunku wyjścia z obozu.
   - Bądź ostrożny. Kocham cię, Rick! - powiedziała mama Carla.
   - Nie martw się! Też cię kocham! - odkrzyknął policjant.
   Po przejściu kilku metrów oby dwaj mężczyźni byli już za granicą obozowiska. W tyle zostawili kempingowca, samochody i przyjaciół... Gdy przeszli kolejne kilka metrów, Rick zaciekawienie zapytał się towarzysza podróży:
   - Co z Jimem? Coś mu... Dolega?
   - Cóż... Pamiętasz, jak mówiłem ci, że jest wśród nas gość, który uszedł z życiem z Atlanty - odparł Glenn.
   - Tak... - przytaknął brązowowłosy.
   - To właśnie Jim. Wtedy powiedziałeś, że myślisz, iż Lori i Carl są w mieście... Próbowałem dać ci nadzieję - mruknął skośnooki, przełknął głośno ślinę i nerwowo spojrzał na trzymaną w rękach mapę - Chodzi o to, że... Jim rzeczywiście wydostał się z miasta, ale przedtem widział, jak cała jego rodzina jest jedzona przez stwory...
   - Och...
   - Raz o tym nawet opowiadał. Miał wrażenie, jakby wszyscy bliscy go osłaniali przed chmarą zombie... Jego żona, szwagier, siostra... Była z nimi jakaś piątka dzieciaków i chyba jeszcze jego mama... Udało mu się przedrzeć przez tłum tylko dlatego, że potwory były zajęte jedzeniem pozostałych... - rzekł Glenn, a po chwili głośno krzyknął - O cholera!
   - Co? - zapytał zdziwiony Rick.
   - Ten sklep z bronią jest pięć przecznic od miejsca, w którym cię znalazłem. Nigdy nie zapuszczałem się tak daleko... Nie ma, cholera, mowy, aby się udało!
   - Chodźmy... Mam pewien pomysł - odparł policjant i zawrócił - Chodź, tędy...
   - Zaraz... Miasto jest tam. Gdzie idziemy? - zapytał skośnooki wskazując ręką, w której trzymał mapę, w kierunku miasta.
   - Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć...
   Mężczyźni wchodzili coraz głębiej w las. Po chwili zauważyli zabitego - już całkowicie - trupa. Na czaszce miał ślad po uderzeniu toporkiem. Z rany leciała małymi kroplami ciemnoczerwona ciecz. Obok stwora leżała padlina sarny.
   - Pomóż mi odciągnąć go od drzewa - powiedział Rick, zaczynając ciągnąć za nogi potwora.
   - Uuu... Co robimy?
   - Te stwory nie wyglądają na bystre... Jednak nigdy nie widziałem, żeby wzięły kogoś ze swoich za żywych ludzi. Więc zastanawiałem się, co pozwala im odróżniać nas... Ten gość, którego zabiłem wczoraj, zaprowadził mnie na trop. To zapach - rzekł funkcjonariusz ciągnąc stwora. Po chwili dołączył do niego Glenn. Kiedy skończyli, brązowowłosy dodał: - Może po prostu nie śmierdzimy tak jak one, ale na pewno ma to coś wspólnego z naszym zapachem. I my, i oni mamy ręce i nogi... Powinny łatwo nas mylić... Ale nigdy nie atakują siebie nawzajem.
   Grimes wyciągnął toporek zza paska od spodni i zamachnął się w kierunku trupa. Narzędziem odciął mu rękę. Wziął ją w dłoń, podał skośnookiemu i burknął:
   - Masz. Potrzyj tym ubranie, a potem wsadź do kieszeni. Myślę, że kilka kawałków powinno załatwić sprawę...
   Chłopak wziął kawałek ropiejącego, posuniętego w dalekim rozkładzie ciała i...
   - Bueee! - to był odgłos wymiotującego Glenna. Gdy młodzieniec już skończył, potarł usta rękawem od koszuli i powiedział - Przepraszam... Po prostu zupełnie się tego nie spodziewałem. Jestem przyzwyczajony do smrodu w mieście, ale to zupełnie inna sprawa...
   - Cóż, gdybym wiedział, że będę to dzisiaj robił, nie wstałbym z łóżka. Jednak musimy spróbować.
   - W żadnym wypadku nie zbliżaj tego do twarzy. One są okropne, że wolałbym nie myśleć, co by było, gdyby kawałek dostał ci się do ust... Przecież ich ugryzienia są śmiertelne, to co dopiero to...
   - Nie sądzę, żebym w najbliższym czasie wycierał to gówno w twarz - odparł Rick, ocierając kawałkiem trupa ubranie. 
   Gdy oby dwaj mężczyźni skończyli, Glenn rzekł: 
   - Mam nadzieję, że to zadziała...
   - Ja też. W przeciwnym razie byłoby naprawdę głupio.
   Skośnooki i brązowowłosy zaczęli iść - już w kierunku Atlanty. Chłopak jeszcze raz zwymiotował.
   - Przepraszam. Jeśli twoja teoria zapachowa jest prawdziwa, to będę dużo bezpieczniejszy od ciebie, he, he! - zaśmiał się Glenn.
   - Muszę podrapać się w nos... - mruknął Rick.
   Po kilku minutach drogi młodzieniec i policjant już byli na znajomej uliczce domów jednorodzinnych. Przeszli kawałek przy drewnianym płocie i zauważyli żywego trupa leżącego na chodniku, tak jak ostatnim razem. Tylko wtedy o mało co nie zabił brązowowłosego.
   - Dobra... Sprawdźmy czy to działa... - rzekł funkcjonariusz i pomachał ręką przed głową stwora - Na... Na razie nic...
   - Ruuu! - fuknął potwór, odtrącając rękę policjanta, który natychmiast wystraszony się odsunął. Glenn stanął wystraszony przy płocie z zamkniętymi oczami i krzyknął:
   - Nie! Nie ma mowy! Nie uda się. Nie ma szans!
   - Glenn, posłuchaj... Po prostu odtrącił moją dłoń. Chciał, żebym zostawił go w spokoju... Uda się. Spójrz na niego - nie idzie za nami... 
   Mężczyźni wreszcie poszli coraz głębiej w miasto, w kierunku centrum. Budynki stawały się większe i większe... Rick spojrzał na niebo. Zbierały się ciemne, deszczowe chmury. Słońca już prawie nie było widać.
   - Co za cholernie ponury dzień - stwierdził brązowowłosy.
   - Nie wiem jak ty, ale ja już miałem dość tego całego słońca. Jego blask nie pasuje do tego, co dzieje się tu, na dole... - burknął ponuro skośnooki.
   Młodzieniec i funkcjonariusz byli w jednej z wielu bocznych uliczek. Gdy znajdowali już się przy wyjściu go głównej drogi, Glenn powiedział:
   - Jesteś gotowy?
   - Nie za bardzo.
   - Ja też...
   Mężczyźni wyszli na ulicę. Na niej leżały - tak, jak wszędzie - pojedyncze kartki, śmieci, resztki jedzenia, rzeczy gospodarstwa domowego. Budynki zbudowane głównie z czerwonej cegły miały powybijane okna, wyłożone drzwi... Na asfalcie gdzieniegdzie snuły się powoli stwory.
   - Boże. Robisz to codziennie? - zapytał przerażony widokiem Rick.
   - Tak. Według planu, Pleasant Street jest tam - odparł skośnooki pokazując ręką w głąb centrum.
   - Jak dotąd idzie dobrze... - mruknął brązowowłosy.
   - Wydaje się, że nie zauważają, że wydajemy odgłosy...
   - Też wydają odgłosy... Może nie słyszą różnicy?
   Oby dwaj byli coraz dalej. Potworów było o wiele więcej, niż na przedmieściach.
   - Prawie jesteśmy... Nigdy nie byłem tak daleko... - rzekł Glenn, gdy znaleźli się na skrzyżowaniu. Wraz z Rickiem skręcili w prawą stronę i...
   - Chryste! - krzyknął przestraszony funkcjonariusz.
   - Jest gorzej niż myśleliśmy... 
   Rzeczywiście. Na drodze stał potężny, beżowy czołg. Z wejścia do niego zwisał trup żołnierza... Chyba Gwardzisty. Tuż przy gąsienicach leżały dziesiątki stworów: normalnych ludzi, policjantów, wojskowych, księży. Na lufie tanku siedział czarny kruk...
   Mężczyźni, żyjący mężczyźni, weszli pośród chmary potworów. Kierowali się w kierunku czołgu.
   - Tylko spokojnie... Nie panikuj, nic nam nie będzie - powiedział Rick zauważywszy u swojego towarzysza przestraszony wzrok - Patrz, tam jest sklep.
   Palec funkcjonariusza wskazywał na duży, kremowo otynkowany budynek. Na parterze były zakratowane okna i drewniane drzwi. Nad nimi był napis: "Gun site". Gdy brązowowłosy i skośnooki stali przed wejściem do marketu z bronią. 
   - Moment... - mruknął policjant do Glenna biorąc metalowy wózek z ziemi, który leżał przed sklepem. 
   - Po co ci to? 
   - Dzięki wózkowi zabierzemy więcej broni. 
   - O, to ma sens... - rzekł młodzieniec i dodał: - Jak dostaniemy się do środka?
   - Drzwi... Są drewniane!
   Gdy Rick to powiedział, wyjął toporek i zamachnął się stojąc przed drzwiami. Jeden cios, drugi, trzeci i czwarty... Mężczyznom ukazało się wielkie, białe pomieszczenie. Było w idealnym stanie. Na ścianach były powieszone stojaki, na których leżały liczne rodzaje broni: strzelby, karabiny, pistolety, granatniki.
   - Musimy się pospieszyć! Przyglądały mi się, kiedy rąbałem drzwi. Chyba zaczynają uważać, że jesteśmy inni... - burknął brązowowłosy - Jesteśmy o tyle w korzystnej sytuacji, że wiemy, jak bardzo są bystre.
   - Co powinniśmy wziąć? - spytał Glenn trzymając w dłoniach brązową strzelbę.
   - Wszystkiego po trochu... Tyle, ile zmieścimy w wózku. Weź dużo amunicji - odparł policjant biorąc do rąk opakowania z nabojami.
   Po kilku minutach mężczyźni wyszli przed sklep z pełnym wózkiem.
   - Szlag. Zaczyna padać - stwierdził skośnooki.
   Nagle Rick zamachnął się i uderzył najbliżej stojącego potwora toporkiem w głowę. Stwór bezwładnie osunął się na ziemię.
   - Coś ty zrobił?! Myślisz, że tego nie zauważą?! - warknął zdezorientowany chłopak.
   - Szybko... Ten deszcz to nasza zguba! Zmywa z nas ich zapach! Szlag. Szlag. Szlag!
   Wielka, kilkusetna chmara zombie spojrzała się w kierunku funkcjonariusza i młodzieńca. A deszcz coraz mocniej padał. Wszystkie żywe trupy w Atlancie chciały dopaść mężczyzn...