sobota, 8 lutego 2014

Część 1: Dni utracone - - 005

Rozdział Piąty

Zbyt daleko


    Stwór zbliżał się do kobiety. Już miał ją złapać swoimi ropiejącymi, niekompletnymi rękoma, a potem po prostu ugryźć bądź się nią zajadać. Lecz w ostatniej chwili...
   - Ufff! - krzyknął Dale zamachując się toporkiem. Cios, jaki zadał żywemu trupowi, sprawił, że jego głowa oderwała się od obrzydliwego korpusu, przy okazji tryskając jasnoczerwoną cieczą. 
   Zmęczony mężczyzna postawiwszy narzędzie na trawie, oparł się o nie dysząc. Nie był młody, więc szybko się męczył, a takie zamachnięcie kosztowało go dużo energii. Wciąż sparaliżowana strachem Donna wyjąkała:
   - Nie mogłam... Nie mogłam... U... Uratowałeś mi życie...
   - Uff... Nie ma... Uff! Sprawy... - odparł Dale.
   Allen przybiegł do swojej żony, która wtuliła się w niego. Natomiast Sophia i Carl zauważywszy całe zamieszanie, przestraszyli się i podbiegli do swoich mam. 
   - Mamo! - krzyknął chłopczyk rzucając się do uścisku Lori.
   - Rąbałem drewno na opał, kiedy usłyszałem krzyk... - zaczął Dale, lecz coś mu przerwało. To stwór, a raczej jego głowa wciąż żyła i zaczęła wydawać z ropiejących ust pomruki:
   - Guuu... Gaak...  
   Wszyscy spojrzeli na kawałek padliny i stali jak zamurowani. Nigdy czegoś takiego nie widzieli.
   - Nadal żyje! - krzyknął ze strachu Allen.
   W tym czasie policjanci wciąż stali przed stworem, który łapczywie zajadał się sarną - a raczej tym, co z niej zostało. Wśród gęstego lasu było coraz mniej światła. Powoli zbliżał się wieczór.
   - Nie chcę nawet myśleć o chorobach, które te potwory przenoszą. Nie zjem ani kęsa tej sarny... Moja rodzina też - powiedział Rick.
   - Tak... Chyba masz rację - przytaknął Shane i dodał: - Widziałeś już jakiegoś z bliska?
   - Parę razy... Ale nigdy tak długo. Zwykle od razu mnie atakowały.
   Gdy z ust brązowowłosego wypłynęły te słowa, nagle żywy trup oderwał swoją głowę od zwierzęcia i trzymając wciąż kawałki mięsa w ręce zobaczył swoimi oczami funkcjonariuszy. Wstał i zaczął zmierzać w ich kierunku.
    - Niedobrze! - krzyknął czarnowłosy.
   Gdy stwór zbliżył się na niebezpieczną odległość, w jego czaszce pojawił się toporek. To z Ricka narzędzia wciąż ciekła krew. Otarł je chustą i rzekł:
   - Nie miałem zamiaru czekać, aż się na nas rzuci.
   Po chwili nad całym lasem rozbrzmiał odgłos wystrzału. 
   - Obóz! - warknął Shane i razem z przyjacielem zaczął biec w kierunku obozowiska.
   Gdy znajdowali się już przy reszcie grupy, brązowowłosy zauważył dym lecący ze strzelby Allena i spojrzawszy na swoją żonę, ta rzuciła mu się w ramiona.
   - Nic wam nie jest? Co się stało? - spytał Rick gładkim, opiekuńczym głosem gładząc Lori po włosach.
   - Wyszedł z lasu, próbował nas zabić... Pra... Prawie dopadł Donnę. Dale obciął mu głowę... Ale on nadal żył. Musieli go zastrzelić. O Boże, Rick... To było straszne... - mruknęła wciąż wystraszona Lori.
    - Zabierzmy to coś do lasu - rzekł Allen, a po chwili wraz z Dale'm ciągnął już całkowicie martwego trupa.
   - Już wszystko dobrze kochanie, wszystko dobrze... - powiedział brązowowłosy funkcjonariusz i wtulił się do żony. Był zbyt zatroskany, aby zauważyć niepokojącą rzecz...
   Shane spoglądał na jego i Lori. Jego wzrok był pełen chciwości...
   I zazdrości.
   Niespodziewanie nadeszła noc. Nad całym obozem jaśniał bladawy księżyc. Wśród rozwieszonymi na linkach - które były obwiązane pomiędzy drzewami - mokrymi ubraniami, na kempingowcu pełnił wartę czarnowłosy policjant. Nie było najcieplej, więc miał on na sobie zarzuconą brązową kurtkę, a na głowie - jak zawsze - czapkę z daszkiem z napisem "Police". Tuż za jego plecami rozległ się cichy szept, a na drabince prowadzącej na dach pojazdu pojawił się Rick.
   - Jezu, człowieku! Nie podkradaj się tak! - krzyknął lekko wystraszony Shane.
   - Przepraszam... Po prostu nie chciałem nikogo obudzić - rzekł brązowowłosy funkcjonariusz, a po chwili już był przy przyjacielu.
   - Następnym razem rzuć we mnie kamieniem czy coś... Przestraszyłeś mnie na śmierć. - odparł czarnowłosy, głośno wciągnął powietrze i dodał: - Szczególnie po tym, co się dziś wydarzyło...
   - Tak... Przyszedłem porozmawiać właśnie o tym - odpowiedział Rick, kucając przy wartowniku.
   - Hę? A dokładniej?
   - Musimy przenieść obóz. Przebywanie tak blisko miasta pełnego stworów jest nierozsądne. To po prostu cholernie niebezpieczne.
   - Oszalałeś?! Co będzie, kiedy rząd zacznie sprzątać ten cały bałagan? Zaczną od miast... Jeśli tutaj zostaniemy, prędzej nas znajdą!
   - Ale kiedy nas znajdą, Shane? Jutro? W przyszłym tygodniu? Zaczyna się robić zimno, a będzie jeszcze gorzej. Nie mówiąc o tym, co się stało wczoraj. Mieszkanie tak blisko tych stworów jest zbyt ryzykowne - powiedział stanowczo brązowowłosy policjant.
   - Ryzykiem jest zmiana miejsca. A dzięki ogniskom jest nam ciepło. W tej okolicy drewna na opał jest pod dostatkiem. Będzie nam tu dobrze, Rick... To najlepsze miejsce, by czekać na ratunek.
   - Jezu, człowieku... Ale skąd pewność, że w ogóle jakiś ratunek nadejdzie? Donna o mały włos dzisiaj nie zginęła! A jeśli na jej miejscu byłoby jedno z dzieci? A jeśli byłby to Carl? - rzekł Grimes i przełknął ślinę tylko na myśl o tym, że coś mogłoby się stać jego synowi - Nikt nie był na to przygotowany. Myślisz, że te dziewczyny potrafią walczyć? Jeśli pojedziemy w bezpieczniejsze miejsce, dłużej przetrwamy nawet bez ratunku... Wolałbym móc co jakiś czas wyspać się w nocy, a nie ciągle siedzieć i się zastanawiać, czy rząd istnieje i czy nas znajdzie...
   - Nie, do cholery! Zostajemy tutaj, Rick! Tu jesteśmy bezpieczni! Możemy chronić tych ludzi... A tutaj najszybciej nas uratują. Jeśli odejdziemy i ukryjemy się na prowincji, mogą minąć miesiące, zanim nas znajdą. Musimy tu zostać.
   - W porządku... Skoro aż tak jesteś pewny. Dobrze. Zostaniemy... Ale jeśli mamy się tu utrzymać, to będziemy potrzebować więcej broni i amunicji. Gdyby Donna miała ze sobą broń, mogłaby po prostu zastrzelić to coś... Wszyscy obozowicze będą musieli nosić ze sobą broń.
   - Skąd ją weźmiemy? - zapytał zaciekawiony Shane. 
   - Coś wymyślę - odparł Rick i już chciał coś dodać, kiedy Dale wyłonił się z kampera w białym podkoszulku i szarych spodniach.
   - Możecie rozmawiać trochę ciszej?! Niektórzy próbują spać.
   Następnego dnia brązowowłosy policjant wcześnie wstał, ponieważ chciał zdążyć porozmawiać z Glennem przed jego wyjściem do Atlanty. Gdy zauważył skośnookiego, krzyknął:
   - Hej, Glenn! Zaczekaj!
   - O co chodzi Rick? - spytał chłopak odwracając się w stronę policjanta, który do niego podbiegł.
   - Kiedy chodziłeś do miasta... Może zauważyłeś jakiś sklep z bronią?
   - Nie, ale nigdy nie zapuszczam się zbyt daleko... Czemu pytasz?
   - Cóż, tak sobie myślę... - zaczął funkcjonariusz, po czym głośno przełknął ślinę i dodał: - Jeśli ludzie zostali spędzeni do miast... I jeśli zorganizował to rząd, to nie doszło do splądrowania sklepów. A kiedy sytuacja stała się gówniana... Nie ma mowy, żeby ktokolwiek miał czas na włamywanie się do sklepów z bronią. Są przecież zazwyczaj dobrze zabezpieczone...
   - To ma sens. I chociaż nie wiem, gdzie mógłby znajdować się sklep z bronią, to wiem, kto może to wiedzieć. Chodź za mną...
   Mężczyźni podeszli do jedzącego konserwę Jima. Glenn do niego powiedział:
   - Stary, musisz nam pomóc. Pamiętasz gdzie w Atlancie jest jakiś sklep z bronią? Oczywiście na skraju miasta.
   - Sklepy z bronią? Hmm... Róg Pleasant i 38 ulicy - odpowiedział mężczyzna.
   - Dzięki, Jim - odparł skośnooki i odwrócił się do stojącego obok niego Ricka - Chodźmy... W wozie mam plan miasta.
   Chłopak i policjant przeszli kawałek i zatrzymali się przy zielonym samochodzie. Glenn wszedł do niego i zaczął szperać w jednej z szafek przy radiu. Do funkcjonariusza podeszła Lori z Carlem, którego trzymała za rękę.
   - Wiem, że potrzebujemy broni, ale czemu ty musisz iść? Jesteś tu dopiero od trzech dni... Nie chcę znowu się o ciebie martwić... - rzekła opiekuńczo kobieta.
   - Tatuś, proszę, nie idź - mruknął syn Ricka.
   Brązowowłosy schylił się do Carla, zdjął kapelusz policyjny z głowy i założył chłopczykowi.
   - Nie martw się, synu. Będę bardzo ostrożny. Trzeba to zrobić, żebyśmy mogli być bezpieczni. Kiedy wrócę... Nauczę cię strzelać. Chcesz się nauczyć strzelać, prawda? - rzekł policjant.
   - Chyba tak - powiedział niepewnie chłopczyk.
   - Nie ma mowy! Jest za mały, żeby strzelać! - oburzyła się Lori.
   - Będziemy się o to kłócić, gdy wrócę. A wrócę, zanim zauważyć, że mnie nie ma. Glenn będzie mnie pilnował. Ile razy chodził do miasta i wracał cały? - zapytał funkcjonariusz do żony.
   - Po prostu nie rozumiem, dlaczego nie może iść on sam... - rzekła kobieta.
   - Jak myślisz, ile sztuk broni może przenieść Glenn? Daj spokój, kochanie... Bądź rozsądna.
   - Już mam! - krzyknął skośnooki młodzieniec stojąc za rodziną Grimesów. W dłoni trzymał mapę. Rick odszedł od Lori i zaczął iść z chłopakiem w kierunku wyjścia z obozu.
   - Bądź ostrożny. Kocham cię, Rick! - powiedziała mama Carla.
   - Nie martw się! Też cię kocham! - odkrzyknął policjant.
   Po przejściu kilku metrów oby dwaj mężczyźni byli już za granicą obozowiska. W tyle zostawili kempingowca, samochody i przyjaciół... Gdy przeszli kolejne kilka metrów, Rick zaciekawienie zapytał się towarzysza podróży:
   - Co z Jimem? Coś mu... Dolega?
   - Cóż... Pamiętasz, jak mówiłem ci, że jest wśród nas gość, który uszedł z życiem z Atlanty - odparł Glenn.
   - Tak... - przytaknął brązowowłosy.
   - To właśnie Jim. Wtedy powiedziałeś, że myślisz, iż Lori i Carl są w mieście... Próbowałem dać ci nadzieję - mruknął skośnooki, przełknął głośno ślinę i nerwowo spojrzał na trzymaną w rękach mapę - Chodzi o to, że... Jim rzeczywiście wydostał się z miasta, ale przedtem widział, jak cała jego rodzina jest jedzona przez stwory...
   - Och...
   - Raz o tym nawet opowiadał. Miał wrażenie, jakby wszyscy bliscy go osłaniali przed chmarą zombie... Jego żona, szwagier, siostra... Była z nimi jakaś piątka dzieciaków i chyba jeszcze jego mama... Udało mu się przedrzeć przez tłum tylko dlatego, że potwory były zajęte jedzeniem pozostałych... - rzekł Glenn, a po chwili głośno krzyknął - O cholera!
   - Co? - zapytał zdziwiony Rick.
   - Ten sklep z bronią jest pięć przecznic od miejsca, w którym cię znalazłem. Nigdy nie zapuszczałem się tak daleko... Nie ma, cholera, mowy, aby się udało!
   - Chodźmy... Mam pewien pomysł - odparł policjant i zawrócił - Chodź, tędy...
   - Zaraz... Miasto jest tam. Gdzie idziemy? - zapytał skośnooki wskazując ręką, w której trzymał mapę, w kierunku miasta.
   - Uwierz mi, nie chcesz wiedzieć...
   Mężczyźni wchodzili coraz głębiej w las. Po chwili zauważyli zabitego - już całkowicie - trupa. Na czaszce miał ślad po uderzeniu toporkiem. Z rany leciała małymi kroplami ciemnoczerwona ciecz. Obok stwora leżała padlina sarny.
   - Pomóż mi odciągnąć go od drzewa - powiedział Rick, zaczynając ciągnąć za nogi potwora.
   - Uuu... Co robimy?
   - Te stwory nie wyglądają na bystre... Jednak nigdy nie widziałem, żeby wzięły kogoś ze swoich za żywych ludzi. Więc zastanawiałem się, co pozwala im odróżniać nas... Ten gość, którego zabiłem wczoraj, zaprowadził mnie na trop. To zapach - rzekł funkcjonariusz ciągnąc stwora. Po chwili dołączył do niego Glenn. Kiedy skończyli, brązowowłosy dodał: - Może po prostu nie śmierdzimy tak jak one, ale na pewno ma to coś wspólnego z naszym zapachem. I my, i oni mamy ręce i nogi... Powinny łatwo nas mylić... Ale nigdy nie atakują siebie nawzajem.
   Grimes wyciągnął toporek zza paska od spodni i zamachnął się w kierunku trupa. Narzędziem odciął mu rękę. Wziął ją w dłoń, podał skośnookiemu i burknął:
   - Masz. Potrzyj tym ubranie, a potem wsadź do kieszeni. Myślę, że kilka kawałków powinno załatwić sprawę...
   Chłopak wziął kawałek ropiejącego, posuniętego w dalekim rozkładzie ciała i...
   - Bueee! - to był odgłos wymiotującego Glenna. Gdy młodzieniec już skończył, potarł usta rękawem od koszuli i powiedział - Przepraszam... Po prostu zupełnie się tego nie spodziewałem. Jestem przyzwyczajony do smrodu w mieście, ale to zupełnie inna sprawa...
   - Cóż, gdybym wiedział, że będę to dzisiaj robił, nie wstałbym z łóżka. Jednak musimy spróbować.
   - W żadnym wypadku nie zbliżaj tego do twarzy. One są okropne, że wolałbym nie myśleć, co by było, gdyby kawałek dostał ci się do ust... Przecież ich ugryzienia są śmiertelne, to co dopiero to...
   - Nie sądzę, żebym w najbliższym czasie wycierał to gówno w twarz - odparł Rick, ocierając kawałkiem trupa ubranie. 
   Gdy oby dwaj mężczyźni skończyli, Glenn rzekł: 
   - Mam nadzieję, że to zadziała...
   - Ja też. W przeciwnym razie byłoby naprawdę głupio.
   Skośnooki i brązowowłosy zaczęli iść - już w kierunku Atlanty. Chłopak jeszcze raz zwymiotował.
   - Przepraszam. Jeśli twoja teoria zapachowa jest prawdziwa, to będę dużo bezpieczniejszy od ciebie, he, he! - zaśmiał się Glenn.
   - Muszę podrapać się w nos... - mruknął Rick.
   Po kilku minutach drogi młodzieniec i policjant już byli na znajomej uliczce domów jednorodzinnych. Przeszli kawałek przy drewnianym płocie i zauważyli żywego trupa leżącego na chodniku, tak jak ostatnim razem. Tylko wtedy o mało co nie zabił brązowowłosego.
   - Dobra... Sprawdźmy czy to działa... - rzekł funkcjonariusz i pomachał ręką przed głową stwora - Na... Na razie nic...
   - Ruuu! - fuknął potwór, odtrącając rękę policjanta, który natychmiast wystraszony się odsunął. Glenn stanął wystraszony przy płocie z zamkniętymi oczami i krzyknął:
   - Nie! Nie ma mowy! Nie uda się. Nie ma szans!
   - Glenn, posłuchaj... Po prostu odtrącił moją dłoń. Chciał, żebym zostawił go w spokoju... Uda się. Spójrz na niego - nie idzie za nami... 
   Mężczyźni wreszcie poszli coraz głębiej w miasto, w kierunku centrum. Budynki stawały się większe i większe... Rick spojrzał na niebo. Zbierały się ciemne, deszczowe chmury. Słońca już prawie nie było widać.
   - Co za cholernie ponury dzień - stwierdził brązowowłosy.
   - Nie wiem jak ty, ale ja już miałem dość tego całego słońca. Jego blask nie pasuje do tego, co dzieje się tu, na dole... - burknął ponuro skośnooki.
   Młodzieniec i funkcjonariusz byli w jednej z wielu bocznych uliczek. Gdy znajdowali już się przy wyjściu go głównej drogi, Glenn powiedział:
   - Jesteś gotowy?
   - Nie za bardzo.
   - Ja też...
   Mężczyźni wyszli na ulicę. Na niej leżały - tak, jak wszędzie - pojedyncze kartki, śmieci, resztki jedzenia, rzeczy gospodarstwa domowego. Budynki zbudowane głównie z czerwonej cegły miały powybijane okna, wyłożone drzwi... Na asfalcie gdzieniegdzie snuły się powoli stwory.
   - Boże. Robisz to codziennie? - zapytał przerażony widokiem Rick.
   - Tak. Według planu, Pleasant Street jest tam - odparł skośnooki pokazując ręką w głąb centrum.
   - Jak dotąd idzie dobrze... - mruknął brązowowłosy.
   - Wydaje się, że nie zauważają, że wydajemy odgłosy...
   - Też wydają odgłosy... Może nie słyszą różnicy?
   Oby dwaj byli coraz dalej. Potworów było o wiele więcej, niż na przedmieściach.
   - Prawie jesteśmy... Nigdy nie byłem tak daleko... - rzekł Glenn, gdy znaleźli się na skrzyżowaniu. Wraz z Rickiem skręcili w prawą stronę i...
   - Chryste! - krzyknął przestraszony funkcjonariusz.
   - Jest gorzej niż myśleliśmy... 
   Rzeczywiście. Na drodze stał potężny, beżowy czołg. Z wejścia do niego zwisał trup żołnierza... Chyba Gwardzisty. Tuż przy gąsienicach leżały dziesiątki stworów: normalnych ludzi, policjantów, wojskowych, księży. Na lufie tanku siedział czarny kruk...
   Mężczyźni, żyjący mężczyźni, weszli pośród chmary potworów. Kierowali się w kierunku czołgu.
   - Tylko spokojnie... Nie panikuj, nic nam nie będzie - powiedział Rick zauważywszy u swojego towarzysza przestraszony wzrok - Patrz, tam jest sklep.
   Palec funkcjonariusza wskazywał na duży, kremowo otynkowany budynek. Na parterze były zakratowane okna i drewniane drzwi. Nad nimi był napis: "Gun site". Gdy brązowowłosy i skośnooki stali przed wejściem do marketu z bronią. 
   - Moment... - mruknął policjant do Glenna biorąc metalowy wózek z ziemi, który leżał przed sklepem. 
   - Po co ci to? 
   - Dzięki wózkowi zabierzemy więcej broni. 
   - O, to ma sens... - rzekł młodzieniec i dodał: - Jak dostaniemy się do środka?
   - Drzwi... Są drewniane!
   Gdy Rick to powiedział, wyjął toporek i zamachnął się stojąc przed drzwiami. Jeden cios, drugi, trzeci i czwarty... Mężczyznom ukazało się wielkie, białe pomieszczenie. Było w idealnym stanie. Na ścianach były powieszone stojaki, na których leżały liczne rodzaje broni: strzelby, karabiny, pistolety, granatniki.
   - Musimy się pospieszyć! Przyglądały mi się, kiedy rąbałem drzwi. Chyba zaczynają uważać, że jesteśmy inni... - burknął brązowowłosy - Jesteśmy o tyle w korzystnej sytuacji, że wiemy, jak bardzo są bystre.
   - Co powinniśmy wziąć? - spytał Glenn trzymając w dłoniach brązową strzelbę.
   - Wszystkiego po trochu... Tyle, ile zmieścimy w wózku. Weź dużo amunicji - odparł policjant biorąc do rąk opakowania z nabojami.
   Po kilku minutach mężczyźni wyszli przed sklep z pełnym wózkiem.
   - Szlag. Zaczyna padać - stwierdził skośnooki.
   Nagle Rick zamachnął się i uderzył najbliżej stojącego potwora toporkiem w głowę. Stwór bezwładnie osunął się na ziemię.
   - Coś ty zrobił?! Myślisz, że tego nie zauważą?! - warknął zdezorientowany chłopak.
   - Szybko... Ten deszcz to nasza zguba! Zmywa z nas ich zapach! Szlag. Szlag. Szlag!
   Wielka, kilkusetna chmara zombie spojrzała się w kierunku funkcjonariusza i młodzieńca. A deszcz coraz mocniej padał. Wszystkie żywe trupy w Atlancie chciały dopaść mężczyzn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz